Dzień 9. El Calafate
Rano mamy samolot do Ushuai, więc dzisiejszy dzień jest naszym ostatnim w Patagonii. Ruszamy więc poszwędać się po El Calafate. Wcześniej udaje nam się w końcu zdobyć coś do jedzenia (Karolina hamburgera, ja jakieś słodkie ciastka, które miały być serem - co za rozczarowanie!).
Bardzo lokalna stacja benzynowa. Panamericana nie ma zbyt wielu stacji, pilnujcie więc pełnego baku.
W Calafate bardzo chciałyśmy iść do rezerwatu Laguna Nimez pooglądać ptaki, ale wstęp był bardzo drogi, więc postanawiamy to odpuścić (w sumie flamingi to już widziałyśmy) i przyjrzeć się rezerwatowi z większej odległości z perspektywy pobliskich huśtawek.
Kszyk? Kulik? Nie wiem. Ciekawy, długodzioby ptak napotkany na ulicy.
Na obiad testujemy milanesę - jedną z tutejszych potraw narodowych. Nazwa pochodzi oczywiście od Mediolanu, a samo danie ponoć jest włoskie. Trudno mi wyobrazić sobie Włocha, zajadającego wołowinę opanierowaną i obsmażoną jak schabowy, bo tym właśnie sławetna milanesa jest. W zależności od rodzaju milanesy, mięso podawane jest z różnymi dodatkami - tu mamy szynkę, ser i pomidor. Porcja milanesy (porcje tu są tak duże, że zamawiamy jedną na dwie) kosztuje nas 480 peso.
Lotnisko w El Calafate jest super do spania. Miałyśmy obawy, że to nie będzie możliwe, bo ostatni samolot był koło 20-tej, a następny dopiero rano, więc podejrzewałyśmy, że będą zamykać na noc. Tak rzeczywiście zrobili, ale pozwolili nam zostać w środku. Gdy podeszła do mnie pani z ochrony myślałam w pierwszym momencie, że mówi mi, że mamy spadać. A okazało się, ze pytała informacyjnie, czy będziemy nocować na lotnisku, żeby wiedzieli, ile tu będą mieć osób. Robimy więc wieczorną toaletę i układamy się w śpiworach. Zapoznajemy Leandra - bardzo sympatycznego Argenyńczyka, który wracał z wakacji na swoje studia doktoranckie. Leandro jest wspinaczem - był na szczycie Fitz Roya. Robi wrażenie.
Na jutro rezerwujemy sobie w Ushuai nocleg. To będzie nasza pierwsza noc w łóżku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz