Dzień 10. Ziemia Ognista: Ushuaia i rejs prawie na Antarktydę
Noc na lotnisku minęła naprawdę przyjemnie. Budzimy się po 8, bo wtedy po lotnisku zaczęli krążyć ludzie, pakujemy śpiworki, żegnamy z Leandro i ruszamy do odprawy. Udaje nam się nadać bagaż (mimo, że jest podręczny i przekracza wymagane normy), więc nie musimy się obawiać, że nas nie wpuszczą do samolotu (podczas lotu do El Calafate pani się czepiała). Po około 1,5 godziny lotu zbliżamy się do miejscowości (znacznie większej, niż sobie wyobrażałam) położonej głęboko w górach. Witamy na końcu świata!
Z lotniska nie da się dojechać inaczej niż taksówką (albo stopem). Kurs jest ponoć sztywny (choć - jak się okaże w drugą stronę - niekoniecznie) i wynosi 450 peso. Zrzucamy się na niego z jakimiś Szwajcarami. Nasz "hostel" (2080 peso za dwie) to pokój u sympatycznej Argentynki. Pokój w normalnym mieszkaniu dwupokojowym, gdzie w jednym sama mieszkała, a w drugim przyjmowała gości (czterech, bo weszły jej tam tylko dwa piętrowe łóżka).
Tak wygląda najbliższa okolica:
A tak mieszkamy (nasze mieszkanie jest na parterze). Domek wygląda na robiony z kontenerów. Kiedyś też w takim zamieszkam :)
Miałyśmy takie marzenie, żeby zdążyć popłynąć w rejs kanałem Beagle i zobaczyć lwy morskie i pingwiny. Traktowałam to w kategorii marzenia, bo nie przypuszczałam, że uda nam się zdążyć. Z naszej kwatery wychodzimy dobrze po 14-tej, a nawet nie wiemy, gdzie i jak taki rejs się załatwia. Wpadam na genialny pomysł, że jak rejs to musi wypływać z portu ;) A że jadąc taksówką widziałam po drodze jakiś port to ustawiamy gpsa i kierujemy się do niego. No i rzeczywiście znalazłyśmy tam budki różnych agencji. Tylko do jednej ustawiała się wielka kolejka - okazało się, że jest to jedyna firma, która pozwala swoim klientom wysiadać ze statku na wyspie z pingwinami. W międzyczasie Karolina dowiaduje się, że jeden ze statków płynie "do pingwinów". Większość rejsów wypływa tylko do latarni morskiej Faro Les Eclaireurs - tam, gdzie sią lwy morskie - czyli tak do 1/3 długości kanału. My chcemy popłynąć do wyspy pingwinów - Isla Martillo, która jest sporo dalej. Byłam pewna, że taki rejs ze względu na swoją długość odbywa się tylko w jakiś wczesnoporannych godzinach. A tu niespodzianka! Okazuje się, że ci, z którymi rozmawiała Karolina, odpływają za 15 minut. Kupujemy więc szybko bilety (drogie - 4100 peso za osobę, ale zdecydowanie warto) i biegniemy szybko do portu. Jesteśmy ostatnimi pasażerkami - jak tylko wsiadamy, statek odpływa.
Nie, to nie nasz ;) Takie "blokowce" pływają z turystami na Antarktydę.
My płyniemy dwupoziomowym katamaranem. A nawet trzypoziomowym, jeśli liczyć dach (czy jak to się tam nazywa ten najwyższy, odsłonięty pokład), na którym się usadawiamy. Moja rada na ten rejs jest taka: lwy morskie (one są koło latarni morskiej) najlepiej oglądać z górnego pokładu, ale pingwiny - z samego dołu.
A oto i lwy morskie. Te ptaki obok to nie pingwiny - to kormorany. Pingwiny będą później. Należy tu podkreślić, że lew morski nie jest ani foką ani morsem - to odrębna rodzina zwierząt.
Po obejrzeniu lwów mamy sporo czasu, bo do pingwinów trzeba jeszcze sporo płynąć. W środku katamaranu jest wygodnie i ciepło. Można sobie też zamówić coś do picia lub jedzenia.
Wioseczka na końcu świata - dalej jest już tylko Antarktyda.
Po około dwóch godzinach rejsu nasz statek cumuje u brzegu wyspy. Pingwiny są prawie na wyciągnięcie ręki. Te małe czarno-białe to pingwiny magellańskie, a te szare to chyba młode pingwiny gentoo. Pingwiny gentoo (są na dalszym tle zdjęć) wyglądaja trochę jak królewskie z tą różnicą, że są mniejsze. Przesłodziaki - nie mogę się napatrzeć! Podobno gdzieś na wyspie grasuje jeden samotny pingwin królewski, który zaplątał się na jakimś statku z Antarktydy i już tu został, biedaczek.
Wracamy dobrze po dwudziestej pierwszej. Sklepy spożywcze otwarte są tu chyba długo (robiłyśmy zakupy koło 22 i jeszcze wszystko działało). W lokalnym Carrefourze czeka na nas miła niespodzianka: można kupić na wynos smażone ryby i milanesy. Zaopatrujemy się więc w porządne porcje mięsa, litrowe piwa oraz niezdrowe chipsy i postanawiamy oblać nasz dzisiejszy sukces. Razem z nami w mieszkaniu (oprócz właścicielki) jest jeszcze chłopaczek z Izraela. Ci Polacy, których spotkałyśmy na szlaku opowiadali, że w Patagonii i na Ziemi Ognistej jest pełno izraelskich turystów, bo u nich jest taki zwyczaj, że po wojsku organizują sobie taką "wyprawę życia" i za jej destynację bardzo często wybierają właśnie Chile i Argentynę. Podobno nie są wymarzonymi turystami: hałasują i śmiecą dookoła. To chyba coś jak zachowanie spuszczonych "ze smyczy" Angoli na city-breaku w Krakowie. No cóż, bywa i tak.
Nasz pokój:
Jutro zmieniamy klimaty. Pora schować kurtkę do plecaka ;)
Ale czad :D
OdpowiedzUsuń