piątek, 31 stycznia 2020
Dzień 8. Mirador las Torres
Pogoda zapowiada się pięknie. Niebieskie niebo, brak wiatru. Może dziś nie odfruniemy. Szlak jest 8-kilometrowy (w jedną stronę). Początek szlaku wiedzie wzdłuż drogi prowadzącej do hotelu, potem zaczyna powoli piąć się pod górę. Nie jest trudno - bez bagaży nogi same nas niosą.
Po wejściu na pierwsze wzniesienie szlak trawersuje wzdłuż zbocza. Tu warto być ostrożnym, bo kamienie osuwają się spod nóg i łatwo wylądować w strumyku ;) Byłoby to pewne przyspieszenie, bo koniec końców szlak i tak prowadzi do strumyka.
Schronisko Chileno. Nawet za skorzystanie z toalety trzeba tu płacić. Dobrze, że choć punkt wody jest darmowy. Ewakuujemy się stamtąd szybko.
Na znaku przed schroniskiem było napisane, że od guarderii do końca szlaku jest jeszcze godzina drogi. Wyobrażałyśmy sobie tą guarderię jako jakąś budkę ze strażnikiem w środku (patrząc na ich "służbistość", cenę biletu i organizację całego parku byłyśmy święcie przekonane, że będą tam rzeczywiście jacyś strażnicy, a może nawet będą sprawdzać bilety). Gdy mijałyśmy łańcuch (którym zamykają szlak, gdy minie godzina otwarcia - bo tam szlaki są czynne od-do) i jakąś tabliczkę, do głowy nam nie przyszło, że to już ta "guarderia". Potem szlak zaczął się piąć coraz bardziej pod górę i chyba dopiero gdy las zamienił się w kamienie a w oddali zamajaczyły szczyty zdałyśmy sobie sprawę, że ta godzina jest już bardziej za nami niż przed ;)
No i mamy to - Torres del Paine!
Kocham doskonałość gór. Ten ich jakże wymowny cichy majestat...
No. cichy o ile nie zagłoszą go turyści - zwłaszcza tacy, którzy gdzieś mają zakazy.
Droga powrotna też upłynęła nam niebywale szybko. Albo ten szlak był łatwiejszy niż te argentyńskie, albo to my tak się juz wyrobiłyśmy ;) Wracając - ku naszemu zaskoczeniu - ktoś woła za nami "hej! hej!". Myślałam, że nam coś wypadło. Ale odwracamy się - a tu nasi Belgowie! Co za spotkanie :) Świat to jednak jest mały.
Przy parkingu są obszerne toalety z wieloma umywalkami, robię więc generalne pranie (przy okazji po raz kolejny spotykam Belgów), po czym pakujemy się w drogę powrotną. Jesteśmy już kosmicznie głodne, bo miałyśmy ze sobą tylko po ostatnim batoniku muesli, ostatniej mieszance studenckiej i słoiku dulce de lecce (taka masa kajmakowa, którą tu używają do smarowania pieczywa). Wszystko już nam zeszło, więc przydałoby się zjechać do cywilizacji i namierzyć jakiś sklep. Na razie cywilizacji brak, ale namierzamy natomiast jeziorko, w którym pływają flamingi. Flamingów też się tutaj nie spodziewałam ;)
Lisek i nasze auto w tle:
Przygraniczna miejscowość Cerro Castillo jest zamknięta na głucho. W jedynej czynnej restauracji (hotelowej - jedynym czynnym miejscem w całym miasteczku był wypaśny hotel - ciuu, ale jaki on był wypaśny...) obiad kosztuje więcej niż nasz średni dzienny budżet, postanawiamy więc dziś pogłodować. Za to śniadanie jutro będzie nam lepiej smakować ;)
Przejeżdżamy przez granicę i jedziemy jeszcze trochę w stronę El Calafate. Gdy zapada zmierzch, skręcamy w stronę jakieś estancji i parkujemy przy drodze. Jutro nasz ostatni dzień w Patagonii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz