Dzień 1. Witaj Buenos!
Naszą podróż rozpoczęłyśmy już wczoraj. Pierwszy lot miałyśmy z Krakowa do Londynu, a stamtąd już bezpośredni do Buenos Aires. Spodziewałyśmy się po British Airways jakiegoś super-hiper-wypaśnego samolotu, ale rzeczywistość mocno nas zaskoczyła. Szesnaście godzin lotu spędziłyśmy w starym Boeingu 777 rodem z kultowej komedii pt. "Czy leci z nami pilot". Tak starym, że obsługa chodziła i ręcznie psikała płynem dezynfekującym (w "normalnych" samolotach to się samo psika z wbudowanych zraszaczy). Klimatu dodawały krzyki siedzącej dwa rzędy za nami kobiety, która darła się wniebogłosy, żeby ktoś jej pomógł i że ona nie chce podróżować w ten sposób. Choć to jej "I don't wanna go this way" brzmiało trochę jak "I don't gonna die this way". Towarzyszący jej ludzie uspokajali, że to tylko histeria spowodowana strachem przed lataniem i że pani histeryczna dostała już odpowiednie prochy. No i rzeczywiście - zaraz po starcie krzyki ustały. O dziwo lot "przeleciał" naprawdę szybko. Raz, że był w dużej mierze nocny, a dwa, że zaletą tego starocia były całkiem wygodne i głęboko rozkładajace się fotele.
Buenos powitało nas niebieskim niebem i gorącem. Na lotnisku wymieniamy trochę kasy (w banku - bo bankomat chce coś koło 32 zł powizji) po kursie chyba 57 peso za dolara. Oficjalny kurs jest kiepski - lepiej wymienić u cinkciarzy (co potem robimy - po kursie 70), ale potrzebujemy trochę kasy na start. W informacji turystycznej dostajemy mapkę miasta i dowiadujemy się, że z lotniska do miasta są miejskie autobusy, a płatność odbywa się przez odbijanie karty, którą trzeba sobie kupić (najlepiej w ichniejszych kioskach ruchu - nazywają się OPEN 25 HS) i naładować w automacie. My płaciłyśmy 90 peso za tą kartę i naładowałyśmy za 310 - to jest tak, że samą kartę masz za darmo, ale przy pierwszym doładowaniu od razu pobiera się opłata. Trochę się na początku zdziwiłyśmy, że wrzuciłyśmy 400 peso a doładowało się za 310 ;)
Droga do centrum trwa około godziny. Wysiadamy na Plaza de Mayo i ruszamy zwiedzać miasto. Nie jestem wielką fanką zwiedzania stolic (a już zwłaszcza mając na sobie plecak z całym szpejem i trapery na nogach), ale Buenos robi całkiem niezłe pierwsze wrażenie. No, może drugie, bo pierwszą rzeczą, jaką tam dojrzałam, była pancerna budka z policjantami pilnującymi ruchu na skrzyżowaniu. Od razu mi się przypomniały wszystkie ostrzeżenia o niebezpieczeństwie w tym mieście.
Trochę łaziłyśmy po stolicy (nie tylko dziś, ale też w kolejnych dniach, bo tak się składało, że miałyśmy tu czas między kolejnymi lotami) i nie czułyśmy się jakoś szczególnie niebezpiecznie. Miasto jak miasto. Taka trochę Barcelona z tymi kolonialnymi kamienicami.
Na zdjęciu poniżej Cafe Tortoni, najstarsza kawiarnia w Buenos. Na wolny stolik czekała całkiem spora kolejka.
Nasz pierwszy argentyński posiłek - empanadasy (w lokalach kosztowały średnio 90-120 peso, a u ulicznych sprzedawców dało się kupić nawet po 40).
Ruszamy na spacer w kierunku Recolety.
Księgarnia w teatrze:
Piękne, rozłożyste drzewa. Cudownie zaznać w styczniu trochę lata.
Po drodze trafiamy na galerię sztuki nowoczesnej. Nie wiemy, co autor miał na myśli, ale przyjemnie odpocząć tu trochę.
Mecha-kwiatek. W środku ma czułki z panelami słonecznymi, co sprawia, że w dzień płatki się rozwijają. My docieramy do parku późnym popołudniem, więc kwiatek jest już złożony.
Krótki odpoczynek pod palmami :)
Recoletę niestety nam zamknęli, podobnie jak ogród japoński, idziemy więc na lotnisko, z którego jutro mamy odlatywać. Czasem trudno być pieszym - okazuje się, że wyszłyśmy od strony pasa startowego i musimy zrobic kolejne kilometry, by dostać się do terminala. No nic, przynajmniej mamy zaprawę pod marsz z plecakiem ;)
Lotnisko ma dużo fajnych miejsc do spania. Wybrałyśmy najlepsze z możliwych: schowek za automatem z colą na pierwszym piętrze. Jest ciepło, dyskretnie, mamy prąd i widok na ocean. Czego chcieć więcej? Oby tylko nie zaspać jutro na samolot do El Calafate :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz