Bilety do Argentyny upolowałyśmy z Karoliną już dość dawno. Trafiła się świetna okazja polecieć Britishem z Krakowa (z powrotem do Pragi, ale to dlatego, że tak chciałyśmy - były też opcje do Krakowa) z krótka przesiadką w Londynie za niecałe 2000 złotych. Kuba znowu będzie musiała zaczekać :P
Argentyna to tak duży kraj, że dwa tygodnie to z jej perspektywy naprawdę bardzo, bardzo krótki czas. Początkowo rozważałam odłożenie zwiedzania samej Argentyny na jakis inny wyjazd, a na tym skoncentrować się na przykład na Urugwaju i Paragwaju. Ale zwyciężyła chęć zobaczenia gór Patagonii (kto mnie zna ten wie, że mnie zawsze ciągnie do gór ;)) i wodospadów Iguazu. Z Buenos Aires kupiłyśmy więc loty do El Calafate, gdzie zaplanowałyśmy spędzenie tygodnia (w sensie, że w Patagonii, nie w samym El Calafate ;)), a potem do Puerto Iguazu (z przystankami w Ushuai i w Buenos). Loty wewnętrzne kosztowały nas wiec 1111 zł na osobę (317 zł za bilet Latam Airlines z Buenos Aires do El Calafate, 694 zł łączony bilet Latam Airlines na trasie El Calafate -> Ushuaia -> Buenos Aires -> Puerto Iguazu i 100 zł za bilet Norwegian z Puerto Iguazu do Buenos).
To chyba mój najdalszy wyjazd i jednocześnie mój pierwszy raz w Ameryce Południowej. Ale z pewnością nie ostatni ;)
Trasa
W takim najogólniejszym ujęciu to wyglądało to tak jak na obrazku poniżej:
Podróżowałyśmy chyba każdym możliwym środkiem transportu: samolotami, autobusami, autostopem, wynajętym autem, statkiem, a nawet pociągiem (choć wprawdzie to już w Czechach). Zabrakło nam tylko czasu na rower (podobno w Buenos warto wybrać ten środek transportu), ale był w planach ;)
Poza biletami samolotowymi wszystkie inne transporty załatwiałyśmy już na miejscu, bez wcześniejszych rezerwacji. Wprawdzie nie ma się wtedy pewności, czy uda się taki transport załatwić tak ad hoc, ale za to zyskuje się elastyczność (nie trzeba się spieszyć albo niepotrzebnie gdzieś czekać jeśli mamy akurat zapas czasu) i większą szansę nie zostania oszukanym (jak parka skośnookich, którzy nocowali z nami na lotnisku w El Calafate, bo nie przyjechał autobus, na który bilety kupili przez Internet). No i jest zawsze - póki co niezawodny - autostop :)
Z powodu ograniczeń czasowych do Chile wybrałyśmy się wynajętym autem (autobusem trzeba by jechać do Puerto Natales, które zupełnie było nie po drodze, i dalej stamtąd kombinować, a z kolei autostop mógłby wywieźć nas w rejony, z których mogłybyśmy się nie wydostać - byłoby ryzyko, że samolot nam ucieknie). Auto wzięłyśmy w takiej bardzo lokalnej wypożyczalni, gdzie mają pięć aut na krzyż i mówią tylko po hiszpańsku. To było fajne doświadczenie ;) Troche mniej fajne było uszkodzenie im tego jednego z pięciu autek, ale o tym Wam opowiem w swoim czasie.
Jedzenie
Tydzień górski przeżylyśmy w Argentynie o batonikach muesli i mieszance studenckiej (na którą nie spojrzę do kolejnego wyjazdu), a w Chile o dulce de leche (nie przewidziałyśmy, że nie będziemy mieć gdzie kupić jedzenia, więc musiałyśmy dwa dni przeżyć o dwóch słoikach masy kajmakowej i litrze piwa). W bardziej cywilizowanej części naszej wyprawy żywiłyśmy się głównie stekami (porcje są tak duże, że zamawiałyśmy jedną na nas dwie), hamburgerami z mięsa z guanaco i milanesami, czyli wołowiną opanierowaną jak nasze kotlety schabowe (często z serem, jakiem i innymi rzeczami na górze). Ciepłe milanesy często można było kupić w normalnych supermarketach. Na śniadanie sprawdzały się parówki (które są równie podłe jak wszędzie indziej na świecie) albo jogurty w worku (w takim foliowym jak mleko w sklepach za czasów mojego dzieciństwa). W sklepach spożywczych jest tam w sumie to samo co u nas ;)
Ze względu na brak bagażu (mogłyśmy mieć tylko podręczne) musiałyśmy darować sobie palniki, garnki i cały ten kuchenny szpej. Nie brakowało nam tego wcale - w górach orzeszki dawały radę, a potem pochłonęło nas argentyńskie mięcho ;)
Wodę w górach można czerpać prosto ze strumyków. W pozostałych miejscach brałyśmy ją najczęściej z kranu. Nadal żyjemy, więc chyba była pitna ;)
Spanie
Ogółem w naszej podróży spędziłyśmy cztery noce w namiocie (trzy w górach + jedną w krzakach w centrum El Calafate), trzy na lotniskach: dwie na krajowym w Buenos (szczególnie polecam wnękę za automatem z colą na pierwszym piętrze - jest ciepło, prąd i widok na morze) i jedną w El Calafate (też polecam - jest dywan, prąd i można tam spać pomimo tego, że lotnisko w nocy jest zamknięte), trzy noce w samochodzie (choć stare Renault Clio to nie jest najwygodniejsza opcja), dwie w samolocie i cztery (pięć, licząc z Pragą) na piętrowych łóżkach w hostelach (w Ushuai, Buenos i dwie u świra w Puerto Iguazu). Noclegi są tanie, jeśli kupi się je dużo wcześniej (zwłaszcza biorąc pod uwagę ich inflację). W Buenos i Puerto Iguazu spałyśmy za około 30 zł za osobę za noc, a w Ushuai rezerwowałyśmy booking już w Argentynie, więc tam płaciłyśmy chyba coś około 50-60 zł. W dniu, w którym próbowałyśmy znaleźć nocleg w El Calafate, kosztowały już co najmniej około 120 zł za osobę (tak miesiąc przed wyjazdem dało się tam znaleźć za około 30 zł). Jeśli więc wiecie, gdzie będziecie w jakim dniu, warto sobie to wcześniej ogarnąć.
Koszty
Loty: łącznie około 3100 zł, z tego 2000 zł to lot do i z Argentyny, reszta to tak jak Wam pisałam na wstępie. Jedno argentyńskie peso to tak około 0,07 złotego.
Koszty na miejscu: średnio 2200 zł na osobę, z czego największe to:
- wynajęcie auta na trzy dni: 13000 peso, czyli około 450 zł na osobę (+ kara za szkodę 3000 peso + paliwo 2300 peso),
- rejs na pingwiny w Ushuai: 4100 peso, czyli około 290 zł,
- autobusy między El Calafate a El Chalten (1200 peso, czyli 84 zł w jedną stronę),
- noclegi (w Ushuai 70 zł, w Iguazu i Buenos po 30 zł),
- wstępy (Torres del Paine to równowartość 120 zł, Perito Moreno i Iguazu - po każdej ze stron - to około 60 złotych),
- jedzenie (porządny stek to co najmniej 50 zł, a w miejscach takich jak La Brigada trzeba pożegnać się nawet ze stówką).
Podsumowując, całkowity wydatek w kwocie 5300 zł za dwuipółtygodniową podróż na drugi koniec świata uważam za mieszczący się w kategorii low-cost.
Wyposażenie
To było bardzo dobrze przemyślane przedsięwzięcie logistyczne. Mając do dyspozycji jedynie bagaż podręczny musiałam zabrać namiot (Arpenaz 2 - "święty namiot backpackersów"), gruby śpiwór, kije trekkingowe, grube ciuchy, lustrzankę, dwa kilo orzechów i buty na zmianę. Zabrałam więc tylko bardzo niezbędne ubrania (ważąc w domu każdą sztukę i biorąc to, co najlżejsze było) i to w takiej opcji, żebym była w stanie wszystko na siebie ubrać (w razie zimna albo problemów na lotnisku). Sam namiot ważył 3 kilo, więc mój około 10-kilowy plecak (w zależności, co miałam na sobie) to w sumie całkiem niezły wynik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz