sobota, 25 stycznia 2020
Dzień 2. Buenos Aires -> El Calafate -> El Chalten -> w kierunku Fitz Roya
Na lotnisku spało się tak dobrze, że wstajemy jak nowonarodzone. Czterogodzinny lot przenosi nas w zupełnie inny świat. Świat pustki i gór. Jesteśmy w Patagonii!
Z lotniska w El Calafate są autobusy bezpośrednio do El Chalten. Cena 2300 peso wydaje nam się za wysoka, więc wychodzimy z lotniska i łapiemy stopa do miasta. Mamy szczęście, bo akurat trafiamy na porę odjazdu autobusów (są różnych przewoźników, ale odjeżdżają o tej samej porze - dwa albo trzy razy dziennie) i są jeszcze ostatnie wolne miejsca. Kupujemy więc szybko bilety (1200 peso za osobę - warto było łapać tego stopa) i wsiadamy. Miejsca w autobusach są "półleżące" (tak nawet na bilecie napisali) i cudownie wygodne. Po około trzech godzinach jesteśmy w El Chalten, bazie wypadowej w góry.
Pogoda nie powala - jest pochmurno, kropi deszcz i smaga po policzkach małymi kulkami z gradu. No ale nic - ruszamy przed siebie. Kierujemy się szlakiem na Fitz Roya. Początek nie jest szlakiem marzeń - początkowe podejście jest dość pod górę, więc ten deszcz, plecaki i ogólne zmęczenie (nie wiem - zmiana klimatu może) dają nam trochę po dupie.
Gdy docieramy do Laguny Capri (na czwartym kilometrze szlaku) postanawiamy się tam rozłożyć. Kolejny camping mamy za następne 4 kilometry, a bez sensu iść w taką pogodę. Rozbijamy więc namiot i idziemy się przejść do jeziorka.
No pogoda nie powala na kolana:
Kładziemy się koło 20-tej, no bo co tu robić. Opatulamy się w śpiwory (kurde, zimno - mimo, że mój śpiwór ma mieć temperaturę komfortu minus 16) i czekamy, aż się ściemni. No i czekamy i czekamy i nic. Zmrok zapadł jakoś dobrze po 22-giej. To dobrze, przynajmniej będzie można porządnie pochodzić. Trzymamy kciuki za dobrą pogodę na jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz