Dzień 9: Mardin
Rano zjawia się właściciel pola, na którym spaliśmy. Zamiast jednak pogonić nas widłami, zaprasza nas do siebie na jamę, czyli wyżerkę. Pomimo kompletnego braku językowego porozumienia, przy pomocy tłumacza z komórki udaje nam się ustalić, że składamy namioty i jedziemy na jamę :)
Nasz nowy kolega Askeri częstuje nas figami prosto z drzewa a potem zaprasza nas na ogródek, pod altankę z winorośli. Siedzimy więc i uśmiechamy się głupawo (no bo co tu gadać), wcinając winogrona.
Po chwili gospodarz zaprasza nas do środka. Klimaty jak w Iranie z tym, że dywany nie perskie. Askeri ciagle namawia nas, żebyśmy porzucili nasze plany i zostali u niego w gościnie. Gdybyśmy mieli trochę więcej czasu, byłby to całkiem dobry pomysł.
Zwróćcie uwagę na te krzywizny. Widać, że samodzielna robota ;)
Żona i córka Askeriego przygotowują dla nas iście królewską ucztę. Gdy próbowaliśmy dać mu 50 lir, gwałtownie zaprotestował i pieniędzy nie wziął.
Na pożegnanie dostaliśmy jeszcze papryczki prosto z pola.
Gdy dojeżdżamy do Mardin, jest dość gorąco i duszno. Wtapiamy się w wąskie alejki w poszukiwaniu kawy. Przypadkowo trafiamy na kościół (z tego co pamiętam chyba ormiański) - panuje w nim fantastyczna atmosfera, wierni siedzą przy stolikach i dyskutują. Prawie jak w kawiarni.
Chwilę później zresztą znajdujemy kawiarnię zrobioną dokładnie w tym samym stylu:
Jedną z głównych atrakcji Mardin jest wielopoziomowy bazar.
Można tam znaleźć wszystko, co potrzebne. Nawet speca od naprawy butów:
Idziemy na samą górę miasteczka (uff, schody) w poszukiwaniu ładnych widoczków, a potem w tym samym celu schodzimy na sam dół.
W tym sklepie kupiliśmy mnóstwo przepysznych rzeczy :)
Wszystkie te słoiki to różne odmiany kawy (nie wszystkie - pan miał dużo wiecej).
Pierdyliardy rodzajów różnych naturalnych mydełek. Wykupiłabym pół sklepu :)
Na obiad zatrzymujemy się w najbardziej turystycznej knajpce świata. Płacimy tak dzikie pieniądze jak na tutejsze standardy (po 40 lir za osobę), że długo to przeżywamy. Ale było warto, bo jedzonko naprawdę świetne.
W drodze powrotnej zbaczamy trochę, żeby zobaczyć syryjską granicę i to, jak się tam żyje. W miasteczku Senyurt jest nawet jakiś hotel z noclegiem według bookingu za 15 lirów. Niestety nie dane było się nam tam dostać, bo przegonili nas żołnierze. Tak bardzo chcielibyśmy jakoś pomóc.
Na noc znów zatrzymujemy się w polach. Dziś jest rocznica śmierci Łukasza. Udało mi się (choć nie bez trudu) zdobyć świeczkę, zapalam więc na pamiątkę uważając, by nie zrobic pożaru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz