Dzień 8: Diyarbakir
Budzą nas spacerujące obok namiotów krowy. Akurat mamy trochę starego chleba, więc dzielimy się z naszymi nowymi towarzyszami :)
Na kawę wstępujemy do mijanego po drodze miasteczka Siverek. Restaurację zaleźliśmy trochę przypadkowo - akurat trafiliśmy na bazarek, po którym sobie trochę pochodziliśmy i odkryliśmy, że prosto z tego bazarku prowadziły schody do przecudnej knajpki. Obsługiwała nas prześliczna dziewczyna. Nawet próbowała się z nami dogadać, z tym, że niestety po francusku. Tutaj poznałam te ich jadalne kamienie (smakowały jak lentilki, ale wyglądały naprawdę jak kamienie - jakbym była sadystą, to bym w każdym takim serduszku podmieniała jedno ;)) .
W tureckich sziszo-kawiarniach (bo akurat ta jest z gatunku takich, gdzie można sobie przyjść popalić) bardzo popularne są zamykane loże. Większość miejscowych siedzi w wyposażonych głównie w dywany i poduszki takich mini-pokojach. Nie jest to głupi pomysł - można sobie porandkować czy poplotkować bez strachu, że pół knajpy was obserwuje.
Diyarbakir jest największym kurdyjskim miastem w Turcji. Trochę spodziewałam się czegos takiego jak irański Sanandaj - ludzi w tradycyjnych strojach i ogólnego zdziwienia, co tu robią turyści. Nic bardziej mylnego - Diyarbakir to normalne, tętniące życiem miasto, w którym nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Ruszamy więc na zwiedzanie - w planach mamy przejść całą starówkę (to, co wewnątrz murów) mniej-więcej według tego, jakie atrakcje pokazuje nam mapa googlowa. Atrakcje atrakcjami, ale szwędamy się głównie po to, żeby poczuć klimat miasta, poobserwować ludzi i popatrzeć, jak żyją.
Meczet:
Przepyszne szaszłyki. Siedząc tutaj poznaliśmy miejscowego chłopaka, który chciał nas przenocować. Jednak kurdyjska gościnność jest wszędzie, gdzie są Kurdowie, nie tylko w Iranie :)
Pan robi Dolmę, czyli gołąbki zawijane w liście winogron. To jeden ze śródziemnomorskich przysmaków.
Przypadkowo znajdujemy doskonała knajpkę. Wprost idealna na kawkę.
Mieliśmy do wyboru kilka rodzajów kawy, między innymi "sultan kahvesi", którą wybrał Wojtesz i "menengic kahvesi" (kawa po kurdyjsku), którą raczę się ja. Kawa smakuje dokładnie tak jak jest podana - doskonale. Kupiłam potem tą kawę na bazarku i raczę się nią w domu, ale w moim przygotowaniu nie jest taka dobra ;)
Polityka panów w oponach niestety jest obecna w każdym islamskim kraju. Na szczęście w Turcji takie zjawiska są rzadkością.
Kolejny meczet. Ten był jakiś dziwny, bo nie miał podziału na część męską i damska. Kobiety wchodziły się modlić na taką antresolę.
Kurki z włochatymi nogami:
Ukryta w podziemiach feministyczna księgarnia:
Wszędzie pełno straganów ze złotem. Podobno się opłaca.
Uwaga - cigkofte jest z surowego mięsa ;)
Słynny Tygrys i zabytkowy most nad nim. Akurat trafiliśmy na wesele :)
Gwiazda wieczoru:
Długo dyskutujemy, czy jechać w góry w stronę Armenii, czy już powoli wracać. To była ciężka decyzja, ale postanowiliśmy tym razem odpuścić wschód, bo musielibyśmy się strasznie gonić.
Szukanie noclegu nie poszło nam gładko - mieliśmy możliwość spać w kurdyjskim obozie, ale ku mojej ogromnej rozpaczy (był tam jeden mówiący po angielsku - ileż ciekawych rzeczy można by się o nich dowiedzieć!) zostałam przegłosowana. W końcu rozkładamy się na jakichś polach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz