Wilki nas nie zjadły, dziki też nie, więc zjadamy śniadanko i ruszamy w kierunku Nemut. Chociaż nie - najpierw w kierunku kawy ;)
Kawę odnajdujemy (co wcale nie było takie proste) w uroczym miasteczku mijanym po drodze.
W jedynej w okolicy kawiarni pan nie ma tureckiej kawy. Mógł nam zaproponować jedynie 2 w 1 z saszetki. Nasze miny mówią same za siebie ;)
Kawa była słaba, ale w przylegającym sklepie mają takie oto dobra:
Do Nemrut dość długo jedzie się górskimi serpentynami. W pewnym momencie na drodze pojawia się szlaban i coś w rodzaju schroniska górskiego (i hotel zamnięty na pięć spustów). Dowiadujemy się, że szlaban podniosą, kiedy zapłacimy 25 lirów wstępu. Nic to, chociaż tyle, że nie trzeba dalej iść piechotą, bo do celu jeszcze trochę jest.
Widoki są naprawdę imponujące. Nemrut jak nemrut, ale okolica robi wrażenie.
Pamiętajcie, że nemrut ma dwa tarasy z rzeźbami, cobyscie nie pominęli któregoś ;)
Za tymi rzekami jest już Syria:
Na obiad zatrzymujemy się w jakiejś wiosce. W końcu mamy okazję spróbować lahmacuna. I to za jakieś śmieszne pieniadze.
Dość wcześnie dziś zbieramy się do spania, ale akurat znalazła się fajna miejscówka na malowniczym wzgórzu z widokiem na jeziorko. Dziwna sprawa, ale jest ciepło. Gorąco wręcz. Czy przejechanie Nemrutu sprawiło, że jesteśmy w jakiejś innej strefie klimatycznej? We wpływach jakiegoś innego frontu? Bardzo przyjemna odmiana po tych nocnych piździawach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz