Dzień 10: z wizytą u (nie)uchodźców -> kupa kamieni, czyli Goebekli Tepe -> w stronę morza
Dziś również zostajemy ugoszczeni. Najpierw podjechał do nas chłopak na motorku z propozycją jamy, niestety nasze krygowanie się zbyt pochopnie zostało uznane za ostateczną odmowę. No trudno. Po chwili przyjechał kolejny chłopak, tym razem samochodem. Ten z kolei zaprasza na czaj. Dobra, jedziemy :)
Ugościła nas przesłodka rodzinka. Dom wygląda biednie i pusto (chociaż plazma obowiązkowa). Nikt nie zna ani pół angielskiego słowa, ale za pomocą translatora Google'a (jeden mówi, a drugi słucha tłumaczenia) udało nam się dowiedzieć, że - co podkreślali - nie są uchodźcami, że ten dom nie jest ich, bo oni przyjechali tu tylko do pracy. Emine (matka dzieciaczków) skarżyła się, że wszystko jest tak drogie, że na nic im nie starcza i że nie ma tu żadnej przyszłości - nic, tylko robić i wychowywać dzieci. Chcieliby w przyszłości stąd wyjechać (ktoś tam z rodziny mieszka w Niemczech, a ktoś inny gdzieś nawet studiuje), ale nie mają dokumentów. Wymieniamy się z Emine telefonami. Pomożemy.
Po drodze mamy Goebelkitepe - kupę kamieni z XII wieku. Ale Unesco.
To Eufrat, przy którym zatrzymujemy się na kebaba. Birecik to bardzo fajna, nieturystyczna miejscowość. Byliśmy atrakcją dla lokalnych dzieciaków :)
Typowa bliskowschodnia zabudowa. Uwielbiam te klimaty.
Na nocleg udało nam się dojechać na wybrzeże. Niestety, z noclegu na plaży nici, bo raz, że skarpa jakaś, a dwa, że burza. Czekamy w aucie, no bo trochę kiepsko biegać wśród piorunów na płaszczyźnie, będącej jednocześnie najwyższym punktem. Na szczęście burza dość szybko przechodzi i możemy rozłożyć namioty. Pięknie pachnie morskie powietrze po burzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz