Miejsce do spania mieliśmy dziś naprawdę malownicze. W tak pięknych okolicznościach przyrody można przeżyć nawet te nocne zimnice ;)
Po śniadanku jedziemy do miasta Konya, słynnego z wirujących derwiszów. Zwiedzanie tradycyjnie zaczynamy od kawki i słodkości. Za dwa talerze ciastek płacimy jakieś śmieszne pieniądze. W porównaniu z tym nasza baklawa z pierwszego dnia kosztowała majątek.
Zwiedzanie zaczynamy od głównego meczetu. Meczet jak meczet - dywany i tyle. Klimaty w tureckich meczetach nie są takie jak np. w Iranie, gdzie kobiety zagadywały i od razu chciały się zaprzyjaźniać. Tam raczej nikt się nie integruje. Ale za to po wyjściu na zewnątrz poznałam bardzo miłego irackiego Kurda, który samotnie podróżuje przez Turcję. Od razu stanął mi przed oczami mój stary przyjaciel Zhino. Chyba tym razem znów nie uda się nam spotkać.
Najsłynniejszym zabytkiem Konyi jest muzeum Mevlany, założyciela bractwa Wirujących Derwiszów. Można tam obejrzeć derwiszowy skansen, jest też mauzoleum, gdzie spoczywa sam Mevlana jak i inni członkowie zakonu. Można tam też natrafić na takie artefakty jak np. włosy z brody Mahometa.
Oto rzeczone włosy:
Chcemy zobaczyć pokaz wirujących Derwiszów, więc decydujemy się zostać w mieście do wieczora. Według plakatu, pokaz ma być o 20:00. Idziemy więc się poszwędać. Miasto obfituje w różne bazarki i sklepiki-pierdolniki. Wprawdzie zabytków zaznaczonych na mapie Google nie było tam, gdzie chciałaby je widzieć mapa, ale i tak było fajnie :)
Nie było nam ujrzeć pokazu wirujących Derwiszy. O dwudziestej drzwi muzeum były zamknięte na głucho. Pytamy jakieś przechodzące akurat dziewczyny, czy może coś wiedzą. Nie wiedzą, ale sprawdzają w necie - okazuje się, że pokaz chyba był o 19-tej. No trudno. Będziemy myśleć od Derwiszach, pijąc wieczorem wino ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz