sobota, 4 maja 2019
pola na środku niczego -> Jerash -> Amman -> Madaba -> Góra Nebo -> Morze Martwe
Problem z akumulatorem rozwiązuje się szybciej niż podejrzewaliśmy - los zsyła nam samochód jadący po pobliskiej polnej drodze. Cud :) Tłumaczymy, że battery kaput i pokazujemy, że nie odpala. Bardzo miły Pan Arab każe nam czekać i po chwili wraca z kablami. Odpalamy - działa :) Uff! Dostajemy zaproszenie na kawę do domu naszego wybawcy. Jedziemy więc do domku na obrzeżach jakiejś wioski i siadamy przy kawce (jestem kawowym nałogowcem, więc to dla mnie drugi cud tego dnia). Pan pokazuje nam swoją hodowlę królików i przedstawia swoich synów. Po niezbyt klejącej się pogawędce (pan mówi po angielsku mniej-więcej tak jak my po arabsku) dziękujemy za pomoc i za gościnność, wciskamy panu flaszkę z wolnocłowego i ruszamy w kierunku Dżeraszu.
W Jerashu zatrzymujemy się na darmowym parkingu tuż przy moście łączącym starożytną część miasta ze współczesną.
Wstęp do Jerashu kosztuje chyba w granicach 5 JOD, ale mamy go w Jordan Pass. Dżerasz jest ponoć jednym z lepiej zachowanych rzymskich miast. Robi na nas naprawdę duże wrażenie - chwilami czuję się jak w Forum Romanum w Rzymie. Znajdziecie tu między innymi świątynie Zeusa i Artemidy, dwa amfiteatry, piękną fontannę (nimfeum), owalne forum, hipodrom i kilka ruin chrześcijańskich świątyń. Jeśli znajdziecie czas, gorąco polecam wycieczkę w to miejsce.
Stoisko z lokalnymi pamiątkami:
Po obejrzeniu starożytnego miasta przechodzimy do jego współczesnej części w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Natrafiamy na bardzo lokalną knajpkę, w której siedzą sami miejscowi. Serwują tu jedno danie: hummus. Dostajemy dwa różne jego rodzaje podane z oliwą i ciapatym chlebkiem. Jeden z gości dodatkowo częstuje nas własnym chlebem. Płacimy coś w granicach 1,5 JOD za porcję. Najedliśmy się naprawdę porządnie. Lokalna kuchnia jest zawsze najlepsza :)
Będąc jeszcze w knajpce pożyczam od jakiegoś lokalsa komórkę, żeby zadzwonić do Sudkiego. Umawiamy się za dwie godziny w Ammanie. Ruszamy więc w drogę. Jeżdżenie autem po Ammanie to doświadczenie samo w sobie. Jak to u Arabów - na drodze rządzi prawo dżungli. Wszyscy się wpychają, trąbią, tworzą tyle pasów ruchu, ile im się akurat podoba, mając w poważaniu logikę i wszelkie przepisy. Ale o dziwo w tym chaosie wypadki zdarzają się stosunkowo rzadko - chyba kierowcy wiedzą, że mogą się spodziewać absolutnie wszystkiego, więc mają oczy dookoła głowy. I pomimo tej na pozór agresywnej jazdy i wszechobecnych korków (które zaczęły się już 12 km od centrum miasta) nikt tam się nie denerwuje. Dodatkową ciekawostką drogową są wszechobecne (w całym kraju) "hopki", czyli leżące policjanty. Najczęściej w kolorze asfaltu i bez znaków ostrzegawczych (w co sprytniejszych wioskach poukładali przy drodze beczki w miejscach obok takich hopków). Nieuważnych czeka krótka, acz brzemienna w skutkach podniebna podróż.
Gdy docieramy pod cytadelę, pożyczam telefon od jakiegoś taksówkarza. Niestety Sudki nie odbiera. Czekamy dłuższą chwilę i gdy mija już umówiona godzina decydujemy, że nie czekamy dalej i idziemy zwiedzać cytadelę.
Sama cytadela nie jest zbyt okazała (kupa kamieni), ale za to jest z niej świetny widok na miasto, zbudowane z domków wyglądających jak z klocków lego. A upchanych tak gęsto i ciasno, że te korki na drogach absolutnie nie powinny dziwić.
Pan król:
Jest stolyca, są i wieżowce ;)
Jaszczurka :)
Widok na centrum. Ze względu na te dzikie korki ograniczamy się do zwiedzenia stolicy "z góry", bo powoli zaczynamy marzyć o powrocie do mniej intensywnej zabudowy ;)
Po drodze mijamy Madabę, która słynie głównie z mozaiki z mapą Ziemi Świętej w greckiej cerkwi św. Jerzego (Church of the Martyrs ) - wstep 1 JOD. Akurat trafiamy na chrzest dzieciaków :)
Na Górę Nebo dojeżdżamy zbyt późno żeby na nią wejść (teren jest ogrodzony a wstęp jest płatny), ale zaraz za górą jest fajny punkt widokowy, z którego pewnie widać to samo co ze szczytu:
Po zjechaniu z gór docieramy nad Morze Martwe. Co chwilę mijamy jakieś checkpointy i kontrole. Na północy jest strefa hotelowa i prywatna plaża Amman Beach, do której dzienny wstęp kosztuje 20 JOD. Podobno gdzieś w pobliżu jest publiczna plaża za 12 JOD. No nie jest to Izrael, gdzie na każdym kroku były darmowe publiczne plaże z prysznicami. Prysznic jest tu kluczowy, bo po kąpieli w Morzu Martwym wygląda i czuje się jak beczka soli. W miarę przemieszczania się na południe krajobraz staje się coraz bardziej surowy i kamienny. Znajdujemy miejsce, gdzie kąpią się miejscowi (w pobliżu jest jakieś źródło, więc pewnie stamtąd biorą wodę), ale zostawiamy to do przemyślenia na jutro. Zawsze można rano wykąpać się na dziko, a potem spłukać się w soli w wodzie z kanionu.
Powoli kończy nam się paliwo, więc postanawiamy spać przy kanionie Wadi Mujib, do którego jutro chcemy iść. Po drugiej stronie ulicy jest droga, która prowadzi nas pod most na kanionie. Nie jest to na pierwszy rzut oka wymarzona miejscówa, ale nie było tu dużego pola wyboru. Gdy jednak wieczorem idziemy pić nad tamę (albo inne betonowe coś) zaczyna mi się nawet podobać :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz