BELGIA DZIEŃ 3
(3 DZIEŃ PODRÓŻY)
Bruksela -> Frankfurt -> Toronto -> San Jose
Dziś nie mam Wam zbyt wiele do opowiedzenia, bo cały dzień lecimy. Wstajemy rano, foliujemy plecaki i udajemy się do odprawy bagażowej. Pani patrzy na nas spod byka, mówi, że nas nie odprawi i oddaje nam paszporty. WTF?! Nie mamy wizy. Podwójny WTF. Czyżbyśmy przegapiły jakąś zmianę przepisów? No i co teraz? Nie lecimy? Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że nie wiza, tylko eTA, elektroniczna rejestracja podróży, którą - jak się okazało - trzeba mieć. Fakt, mogłyśmy sobie doczytać. Pani pokazuje nam też łaskawie automaty, przy pomocy których można sobie taką eTĘ wyrobić. Idziemy więc i mozolnie wypisujemy wszystkie dane (chyba tylko numeru kołnierzyka od nas nie chcieli) przy akompaniamencie pospieszających nas jakiś spanikowanych starszych Belgów. W końcu płacimy po 7 dolarów kanadyjskich i idziemy do odprawy z potwierdzeniami pozytywnego przyjęcia naszych aplikacji. Uff, mamy bilety.
Pierwszą przesiadkę mamy we Frankfurcie. Wiem, że bez sensu jest jechać z Polski do Belgii po to, żeby się wracać do Niemiec, ale przy łączonym bilecie nie można opuścić żadnego lotu, bo anulują cały bilet. Tak więc wsiadanie we Frankfurcie odpadało.
Początkowo miałyśmy tu spędzić coś koło godziny, ale kolejny lot ma dwugodzinne opóźnienie. Mamy więc czas, żeby skorzystać z atrakcji, jakie oferuje nam tutejszy port lotniczy. A jest naprawdę zajebisty. Ma między innymi różne place zabaw dla dzieci, pokój do gier, do oglądania telewizji czy takie wygłuszające kapsuły. Tutaj to można czekać :)
Samolot do Kanady jest przeogromny. Nie jest to ten dwupiętrowy byk, którym leciałam do Tajlandii, ale też robi wrażenie.
Tak się wkręcam w filmy, które można oglądać na ekraniku, że siedzę i oglądam je przez całą noc. Dostajemy obiad (polecam brać wegetariański) i przekąskę pod koniec lotu. Obsługa jest bardzo dobra, co chwilę chodzą i częstują nas napojami (tu polecam wino i sok pomarańczowy).
Ze względu na opóźnienie lotu w Kanadzie nie mamy już postoju. Tak właściwie to samolot na Kostarykę czeka specjalnie na nas. Lecimy więc do odpowiedniego terminalu, oddajemy deklarację celną, przechodzimy przez kolejną kontrolę bezpieczeństwa i biegniemy do naszej bramki. Jest już po czasie odlotu, więc chyba rzeczywiście chodziło o nas, bo jak tylko zajęłyśmy miejsca, samolot zaczął kołować.
Tym razem lot nas rozczarował. Żadnych ekraników, jedzonka ani darmowych przekąsek. W ciągu ponad pięciogodzinnego lotu mogłyśmy liczyć tylko na napoje. To jednak dobrze, że mamy batoniki muesli ;)
Na lotnisku w San Jose jesteśmy jakoś po 21, więc nie opłaca się już nigdzie dziś łazić. Znajdujemy fajne miejsce (wchodzimy po schodach na piętro i chowamy się w pierwszym korytarzu - luksus, mamy prąd i zgaszone światło) i idziemy spać. Jutro czeka nas wielka przygoda ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz