KOSTARYKA
DZIEŃ 1
(4 DZIEŃ PODRÓŻY)
San Jose -> Heredia -> Barva -> San Jose de la Montana -> Sacramento -> Park Narodowy Braulio Carillo -> Heredia -> San Jose
Wypłacamy trochę kasy z bankomatu (kantory na lotnisku mają złodziejski przelicznik - płaćcie dolarami dopóki nie traficie do jakiegoś banku albo wymieńcie na ulicy - wszystko jest bardziej korzystne niż to) i idziemy przed siebie wzdłuż autostrady. Chcemy dotrzeć do parku Braulio Carillo, co wydaje się dość skomplikowane. Wszystkie parki Kostaryki (poza karaibską Cahuitą) są na takich końcach świata, że dotarcie tam na własną rękę jest trudne i czasochłonne, a czasem nawet niemożliwe. Zamiast korzystać z usług taksówek i innych drogich wycieczek zorganizowanych warto rozważyć wynajęcie auta - to jest chyba najlepsza opcja biorąc pod uwagę optymalizację kosztową i czasową. My jednak dzielnie postanawiamy jeździć komunikacją, a gdzie się nie będzie dało - autostopem.
Autostrada doprowadza nas do Wallmartu. Wstępujemy tam na chwilę napić się kawy (ja) i coś zjeść (Karolina). W okolicy jest przystanek, więc łapiemy jakiś autobus, który podrzuca nas do San Jose. Nie do końca tu chciałyśmy trafić, ale chyba nie dało się inaczej. Jednak trzeba było bardziej przyłożyć się do tego hiszpańskiego ;)
Cafe Britt - największy dystrybutor kawy na Kostaryce. Jak dowiedziałyśmy się w Doka Estate (fabryce kawy) właściciel jest Amerykaninem, który będąc w Kostaryce (chyba po przejściu na emeryturę) zauważył, że pomimo, że kraj ten jest jednym z wiodących producentów kawy to kawa ta sprzedawana jest na eksport, a na miejscu ciężko dostać gdziekolwiek filiżankę tego napoju. Postanowił więc uruchomić dystrybucję do lokalnych sklepów, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie jest on producentem (kupuje kawę od Doka), a jedynie dostarcza kawę pod własną marką. Szczególnym zainteresowaniem cieszą się kawy "dla turystów" pakowane po około 340 gram i ozdobione nadrukami z wulkanami, leniwcami i innymi przyciągającymi wzrok motywami. Prezent idealny za jedyne 9 dolców ;)
Mamy chwilę do autobusu, więc idziemy przejść się uliczkami San Jose. Miasto sprawia dość ponure wrażenie (nie wiemy jeszcze, jakie przygody nas w nim spotkają, ale o tym opowiem w stosownym czasie), więc bez żalu ruszamy w stronę Heredii, skąd łapiemy kolejny autobus - do Barvy.
Dojazd z Barvy do wulkanu Barva to nie taka prosta sprawa. Najpierw czekamy dłuższą chwilę na autobus do małej miejscowości San Jose de la Montana, skąd musimy dostać się do wioski Sacramento i dalej do parku. Do Sacramento ponoć nie jeździ żadna komunikacja i trzeba brać taksówkę. Nie chcę płacić za taryfę, więc ruszamy pieszo, próbując w międzyczasie łapać stopa. Na początku nie wygląda to zbyt dobrze, bo nikt nie okazuje najmniejszego zainteresowania. Hmm, jak to było z tym kciukiem w górę? Są państwa, gdzie jest to traktowane jako obraźliwy gest. Na wszelki wypadek macham całą ręką. Gdy już zaczynam tracić nadzieję, że cokolwiek uda się złapać, zatrzymuje się jakiś miły pan i podwozi nas spory kawałek. Praktycznie od razu łapiemy kolejnego stopa, który podrzuca nas kolejne parę kilometrów. Gość mówi po angielsku. Okazuje się, że ma tu gdzieś agroturystykę i zaprasza na własnego wyrobu ser i śpiewy przy gitarze. Nie za bardzo chcemy zostać na noc na tym końcu świata, ale w razie czego warto wiedzieć, że w ogóle jest tu taka opcja. Z miejsca, w którym nas wysadził mamy do przejścia jakieś niecałe 4 kilometry. Jest ostro pod górę, więc idzie nam to jak po grudzie. Kawałek podwozi nas para lesbijek, ale ich auto przestaje sobie radzić na szutrowej drodze, więc są zmuszone zrezygnować z wyprawy. Idziemy więc bohatersko dalej z naszymi plecakami (jak to dobrze, że spakowałyśmy tylko niezbędne minimum) i po jakimś czasie docieramy do bram rezerwatu. Uff.
Okazuje się, że park zamykają o 16-tej, mamy więc niewiele ponad godzinę. To za mało na pokonanie trasy, ale pan mówi, że możemy się spóźnić tak ze 20 minut. Zostawiamy mu nasze plecaki i lecimy. Las (nazywany deszczowym tudzież mglistym) jest owiany aurą tajemniczości. Szkoda, że mamy tak mało czasu i przez to nie możemy mu się bliżej przyjrzeć. Zapieprzamy szybko pod górę, a im wyżej tym zimniej, stromiej i bardziej mglisto. Pod koniec szlaku poruszamy się po pierdyliardzie schodów, klnąc na czym świat stoi. Tak jak przewidywałyśmy, z punktu widokowego na szczycie nie widać nic. Temperatura znajdującego się poniżej jeziora wynosi ponad 50 stopni, co wyjaśnia, skąd ta mgła i brak widoczności. Ale las fajny, chociaż gdybym miała drugi raz wybierać parki to chyba ten akurat odpuściłabym na rzecz choćby Monteverde.
Gdy wracamy, czeka nas mały zonk. Jest akurat 16:20, ale budka zamknięta na głucho. W środku cały nasz szpej. Czyżby przyszło mi spędzać noc w dżungli ubrana jedynie w krótki podkoszulek? Na szczęście po krótkich poszukiwaniach udaje nam się zlokalizować człowieka z kluczem. Uff.
Gdy tylko wyruszyłyśmy w drogę powrotną obok nas zatrzymało się auto z propozycją podwózki. Patrzymy na auto: dwie osoby z przodu i dwie z tyłu. My też dwie plus plecaki. Czy to jest do ogarnięcia? Bardzo sympatyczna rodzinka nie ma tu żadnych wątpliwości. Pakują nasze plecaki na dach, najmłodsza z córek siada mamie z przodu na kolana a my wraz ze starszą córką lokujemy się z tyłu. Są naprawdę kochani. Cały czas się śmieją i nie przejmują się nawet tym, że w połowie drogi (naprawdę ostro w dół) przestały działać hamulce. Jakimś cudem przy pomocy ręcznego udało nam się zjechać w jednym kawałku.
Po wjeździe do najbliższego miasteczka zostajemy zaproszone na kolację. Niebo w gębie. Poza kiełbasą Chorizo i "cicieronem", czyli smażoną skórką wieprzową mamy tu jeszcze nóżki z kurczaka, panierowane platany, chyba juki i jeszcze jakieś inne dobre rzeczy. Niestety, nie dane nam było spokojnie cieszyć się tą kolacją, bo korzystając z dostępnego wifi Karolina wyłączyła tryb samolotowy i zaczęły jej schodzić różne dziwne SMSy z numerami do przelewów. Gdy sprawdziła saldo na swojej karcie kredytowej okazało się, że brakuje prawie 8 tysięcy złotych, a na wyciągu są transakcje internetowe za jakieś SPA i inne rzeczy, z którymi nie miała nic wspólnego. Od razu zadzwoniła i zastrzegła tą kartę, ale koniec końców bank odrzucił tylko jedną z tych transakcji, księgując jej zadłużenie na około 5 tysięcy. Będzie musiała składać reklamacje. Na Revoluta też próbowali jej się włamać, ale ta aplikacja ma chyba lepsze zabezpieczenia, bo złodziejom udało się ukraść tylko kilka złotych. Jak mogło do tego dojść? Nie mamy pojęcia. Podejrzewamy, że za sprawą niezabezpieczonego wifi na lotnisku albo gdzieś. Karolina ma na komórce aplikacje do banków i chyba tam musieli się włamać. Ale o ile z Revoluta aktywnie korzystała to na kartę kredytową nawet się nie logowała. Możliwe jest też, że w jakiś sposób zeskanowano je obie karty (nosiła je jedna na drugiej w pasku), ale chyba bardziej prawdopodobna jest wersja z komórką. Na pewno po zgłoszeniu reklamacji wszystko się wyjaśni, ale stresu związanego z taką sytuacją nikt nie wynagrodzi. Kochani, pilnujcie swoich kart i telefonów. Ja jestem staroświecka (i mam dziadowski telefon), więc i tak nie mam żadnych aplikacji do banków, ale kartę od tej pory zawijam w folię. Jak widać ryzyko zostania okradzionym wiążą się nie tylko z napadem w ciemnej uliczce i zabraniem gotówki. Karma wróci do was, bandyckie chuje.
Rodzinka podrzuca nas do Barvy, skąd łapiemy autobus do Heredii i potem do San Jose. Stąd będziemy mieć chyba najlepszy start na jutro. Gdy idziemy przez miasto i widzimy tych wszystkich ćpunów i innych podejrzanych typów mamy trochę stracha. Nie wiem jeszcze, że za parę dni stanę się częścią tej ulicy, ale o tym potem. Pomimo tej mrocznej otoczki miasto ma w sobie coś. Mijamy mnóstwo barów, gdzie w każdym gra inna muzyka, każdy ma inny klimat, inną atmosferę. Szczerze mówiąc mam ochotę wejść do któregoś, napić się piwa, wtopić w tłum. Ale dziś nie jest dobry moment. Bierzemy pierwszy lepszy hotel (o dziwo za pokój chcą tylko 16 dolarów - spodziewałyśmy się wyższych cen) i idziemy spać. Jutro też jest dzień. Przeszłyśmy dziś naprawdę sporo kilometrów. W gazetce samolotowej przeczytałam, że jedną z metod na poprawę samopoczucia po długim locie i łagodzenia jet laga jest uprawianie sportu zaraz po przylocie. Artykuł zalecał bieganie, ale trekking z obciążeniem chyba też przejdzie ;) Fakt, zaaklimatyzowałyśmy się błyskawicznie :)
Koszty:
- kawa w Wallmarcie: 1150 CRC;
- papierosy: 1700 CRC;
- woda mineralna litrowa: 1110 CRC do podziału na nas dwie;
- autobus z San Jose do Heredii: 500 CRC;
- autobus z Heredii do Barvy: 380 CRC;
- autobus z Barvy do San Jose de la Montana: 250 CRC;
- wstęp do parku Braulio Carillo: 12 USD;
- autobus z Barvy do Heredii: 380 CRC;
- autobus z Heredii do San Jose: 525 CRC;
- hotel w San Jose: 8 USD;
- woda mineralna półlitrowa: 950 CRC do podziału na nas dwie.
RAZEM: 5 915 CRC i 20 USD (w sumie około 100 złotych).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz