Nuwara Elija -> Ella -> Bandarawela -> Ella
Gdy wychodzimy, nasz gospodarz jeszcze śpi. I dobrze. Ulatniamy się po angielsku. Dobrze, że mamy zamówionego tuk-tuka, bo ciężko byłoby trafić z tego zadupia.
Poniżej nasz pokój. Przypomniało mi się właśnie, jak wieczorem nasz pan przestrzegał nas, żeby pod żadnym pozorem nie otwierać okna, "bo tam dżungla" ;)
W takiej lepiance spałyśmy:
Piękny kolonialny budynek poczty w Nuwara Elija:
Autobus zawozi nas do Nanu Oya, skąd wyruszymy pociągiem do Elli.
Na śniadanko kupuję sobie samosy a Karolina banany. Mamy czas, więc wstępujemy jeszcze na mleczną herbatę. Zupełnie przypadkiem trafiam na coś nowego: kawę z jajkiem. Taki kogel-mogel, tylko że z kawą i mlekiem. Dobre!
Salmonella murowana ;)
Typowa budka z przekąskami:
Nissan z kompleksami ;)
Piękna babcia. Podejrzewam, że rzuciła na mnie jakąś klątwę, bo nie chciałam dać jej pieniędzy. Cóż, jedna klątwa w tą czy w tą...
Pociąg jest opóźniony, więc jest szansa, że uda się w końcu dosuszyć pranie:
Pociąg jest mniej zatłoczony niż wczoraj. Dobrze, posiedzimy sobie na schodach. Dziś też jedziemy pomiędzy polami herbacianymi. Bajkowy krajobraz. Szkoda, że nie zdążyłyśmy poprzechadzać się po tych polach.
Dlaczego wielu mężczyzn chodzi w prześcieradłach zamiast spodni?
W miarę wzrostu wysokości zmienia się pogoda:
Haputale - tu trzeba wysiąść, jeśli zamierza się zwiedzić plantację Liptona:
Zbieraczki herbaty:
Mmm, mango z syropem :) W pociągach na Sri Lance nie zginiecie z głodu - ciągle coś sprzedają, a im coś jest bardziej śmierdzące, tym częściej ktoś z tym łazi. Śmiałyśmy się, że to tak jakby u nas sprzedawać rolmopsy śledziowe albo gotowane jajka.
Droga strasznie się wlecze - najpierw to opóźnienie, potem kilka razy czekamy na to, aż inny pociąg przejedzie, a jak już jedziemy to poruszamy się z prędkością w porywach może ze 20 kilometrów na godzinę. Gdy docieramy do Elli, jest już popołudnie. Chyba znowu tu utkniemy.
Na dworcu znajdujemy sporo ciekawych informacji i mapek. Załączam je tu, może Wam w czymś pomogą:
Trochę żałujemy, że wysiadłyśmy tutaj zamiast przejechać do słynnej stacji Demodara, która mieści się na szczycie góry. Żeby tam dojechać, pociąg musi pokonać dwie pętle dookoła góry w taki sposób, że jedne tory ma nad drugimi. Postanawiamy więc rozejrzeć się szybko po mieście i kolejnym pociągiem (który przejeżdża przez Demodarę) pojechać do Bandaraweli, która wygląda na większe miasto. Może uda się złapać jakiś nocny transport na wybrzeże.
Hostel za 20 dolarów - ktoś chętny? ;)
Szczyt Małego Adama:
W drodze do Bandaraweli przejeżdżamy przez słynny dziewięcioprzęsłowy most. Widzimy masę turystów stojących przy jego krawędzi i robiących zdjęcia naszego pociągu przejeżdżającego przez most.
W Bandaraweli tylko się wkurzamy, bo co tuk-tukarz to ma inną wersję na temat, czy jest jakiś autobus nad morze czy nie. W końcu wkurzamy się i postanawiamy iść do miasta pieszo. Kupujemy od dziadeczka z żółtaczką coś co wyglądało jak pokolorowany kokos zawinięty w liść bananowca. Okazało się obrzydliwie gorzkie i w ogóle niezjadliwe. Dopiero dziś doczytałam, że to ponoć jakaś energetyzująca używka, którą trzeba było żuć. Wtedy to wyplułam, bo smakowało naprawdę fatalnie.
Na dworcu okazuje się, że dziś nic już nie jedzie. No nic, wracamy na dworzec i cofamy się do Elli. W międzyczasie robi się ciemno. Zauważamy mnóstwo ludzi z latarkami, którzy dawali sygnały maszyniście. Niewiarygodne, ile ludzi jest tu zaangażowanych w obsługę kolei. W ciemności zauważamy jeszcze inne "coś" - jakieś zwierzaczki, nie wiem, owady pewnie - świecące w ciemności. Mogły to być równie dobrze świetliki jak i oczy jakiś egzotycznych zwierząt. Wyglądało fenomenalnie, ale nie chciałabym tam stać w tej ciemności pomiędzy nimi tak jak ci kolesie z latarkami.
Próbujemy zanocować w guesthousie Cheap Sleep, ale nie ma tam zupełnie nikogo, z kim można byłoby gadać. Przyjmujemy więc propozycję spania (za 1500 rupii - cenę same podałyśmy, równie dobrze mógł się zgodzić na tysiaka) w domu blisko dworca. Zostawiamy bety i idziemy na lokalne piwo (500 rupii!) do nieco psychodelicznego lokalu prowadzonego przez jakiś rasta. Poznajemy dwóch Francuzów, będących w podróży dookoła świata wykorzystując pieniądze, które zarobili w ciągu roku zaraz po studiach. Fajnie, chciałabym móc w rok zaoszczędzić na podróż dookoła świata. Jeden z nich podpowiedział mi ciekawe rozwiązanie. Otóż przestał mówić, że jest z Francji, bo już go to zaczęło mocno wkurzać, że Europejczyk równa się tu workowi dewiz. Od teraz mówi, że jest z Burkina Faso i śmieje się w duszy z reakcji miejscowych. Przetestowałam to zaraz następnego dnia - działa. Przynajmniej o tyle, że przestają Cię zarzucać propozycjami uświetniania Ci czasu.
Taki rozkład znalazłyśmy w Cheap Sleep. Jeśli chodzi o autobusy to rozkład się raczej nie sprawdza - najlepiej stanąć przy drodze (a wcześniej zapytać miejscowych o dobre miejsce do stania) i pomachać, bo autobus sam się znajdzie ;)
Gdy wróciłyśmy i zapaliłyśmy światło okazało się, że przez dziury w ścianie (nie wiem, takie okrągłe, chyba żeby się wentylowało) do pokoju wlatują nam wielkie ważki. Po chwili mamy cały pokój tych ważek. Zatykamy dziury zasłonami i puszczamy wentylator sufitowy patrząc, jak ogłuszone padają na podłogę. Dobijamy je sandałami. Z pewnością pójdziemy do buddyjskiego piekła. Zrywa się straszna burza, więc kładziemy się spać w pokoju pełnym ważkowych trucheł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz