czwartek, 26 października 2017
Ella -> wodospad Ramboda -> Wellawaya -> Tangalla -> Hikkaduwa
Wstajemy w miarę rano, bo trzeba się jakoś nad to morze w końcu dostać. Opuszczamy nasz pokoik (abstrahując od dziur w ścianach przez które wlatują ćmy to był bardzo fajny) i ruszamy na śniadanko.
Ella jest turystycznym miasteczkiem, ciężko znaleźć coś nie robionego pod białych. Decydujemy się na małą restauracyjkę, w której sprzedawane są też ajurwedyjskie kosmetyki. Nie wiem czy wiecie, ale to nie Indie, lecz Sri Lanka jest ojczyzną ajurwedy. Zaopatruję się w szampon, mydło, pastę do zębów i jakiś krem. Ten krem okaże się później tym cudem, którym smarowano mnie w Pinnawali. Za wszystko płacę jakieś naprawdę śmieszne pieniądze. Zamawiam słynne hoppersy (wtedy jeszcze nie wiem, że są słynne). Smakują bardzo fajnie. Takie cienkie naleśniczki - na zdjęciach poniżej z jajkiem i serem, ale wybór jest znacznie szerszy.
Tak posilone ruszamy w dalszą podróż. Nasza gospodyni mówi nam, że możemy dostać się nad wodospad Ramboda autobusem. Ustawiamy się więc na poboczu i po chwili kiwamy na nadjeżdżającego busa. Zasada wsiadania jest mniej-więcej taka jak w Indiach - autobus tylko trochę zwalnia i trzeba wsiadać i wysiadać w biegu. Na szczęście nie jest to aż takie szaleństwo jak w Indiach.
Mijany po drodze Little Adam's Peak:
Po krótkim postoju w mieście i dość krótkiej jeździe wyskakujemy pod wodospadem. Od razu zlatują się sprzedawacze wszelkiego dobra. Tym razem na standardowe "where are you from" zapala mi się nad głową żarówka i z rozbrajającym uśmiechem odpowiadam: "Burkina Faso". Prawie się udusiłam, próbując zachować powagę patrząc na ich miny, ale cel osiągnięty - kupiłam magnesy za naprawdę niską cenę. Patrzenie na rozdziawione gęby, gdy na poczekaniu opowiadam jakąś bajkę o życiu w Burkina Faso - bezcenne. Hmm, może by wybrać się do Burkina Faso?
Z Elli autobusem dojedziemy do miejscowości Wellawaya. Tam jest duży dworzec autobusowy, z którego można dojechać w wiele innych miejsc. Jedziemy więc do "Wala-coś-tam" (za diabła nie umiałyśmy zapamiętać tej nazwy) i tam przesiadamy się do autobusu nad morze. Raczej nie mamy czasu na zwiedzanie wybrzeża, wybieramy więc jedną miejscowość - pada na Hikkaduwę.
Jakiś lokalny protest:
Myślałyśmy o zatrzymaniu się w Weligamie lub Ahangamie, czyli miejscowościach, w których urzędują słynni "rybacy na szczudłach", czyli goście łowiący w przykucu na takich specjalnych palach. Byłoby to całkiem fajne, gdyby było prawdziwe. Przed wyjazdem czytałam jednak, że oni już dawno w ten sposób nie łowią. Rybacy za odpowiednią opłatą wchodzą jedynie na te patyki i pozują udając, że łowią. Totalna komercja. Autobus przejeżdża wzdłuż wybrzeża, więc widzimy, że rzeczywiście patyki stoją puste.
Tak właśnie wyglądają te "szczudła". Wybaczcie krzywe morze - w autobusie trzęsło.
Po południu docieramy do Tangalle, gdzie przesiadamy się do autobusu do Hikkaduwy. Na miejsce docieramy akurat na zachód słońca. Standardowo tuk-tukarz znajduje nam nocleg za 1500 rupii. Fajny, zaraz przy plaży. Do centrum i na główną plażę jest kawałek, ale to akurat żaden problem.
Przyjaciel spotkany w dworcowej toalecie:
Zachód Słońca. Jak dobrze odpocząć na plaży :)
Gdy robi się ciemno, jest jeszcze wcześnie. Wykorzystuje więc ten czas na robienie zakupów pamiątkowych. Idziemy też na elegancki obiad do nadmorskiej restauracji. Krewetki w sosie kokosowym smakują nieziemsko, gdy zajada się je na egzotycznej plaży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz