lodowiec Svinafellsjökull -> park narodowy Skaftafell (wodospad Svartifoss, lodowiec Skaftafell) -> kanion Fjaðrárgljúfur -> plaża Reynisfjara -> półwysep Dyrhólaey -> wrak samolotu -> wodospad Skógafoss -> opuszczony basen Seljavallalaug Zwembad -> gdzieś przy drodze
dystans: ok. 250 km
Pomimo bliskości lodowca w nocy było nam całkiem ciepło. Pogoda nadal wspaniała. Dzień zaczynamy od krótkiego spaceru na lodowiec, który mamy przed nosem. Z daleka wygląda tak niepozornie, ale już na początku szlaku widnieje tablica upamiętniająca zaginionych tam dwóch młodych Niemców. Z lodowcami nie ma żartów.
Park narodowy Skaftafell ma dużo przeróżnych szlaków i spokojnie można tam spędzić cały dzień. Wybieramy trasę do wodospadu Svartifoss przedłużoną trochę o wejście na taki fajny punkt widokowy i szlak pod lodowiec.
Bazaltowe bloki wodospadu naprawdę robią wrażenie:
Dzięki rozbudowaniu trasy powrotnej z wodospadu trafiliśmy na przepiękny punkt widokowy na okoliczne góry i lodowiec. Naprawdę imponujący.
Tradycyjne islandzkie domki. Są otwarte, można swobodnie zwiedzać. W jednym z pomieszczeń na stole leży tacka z datkami od odwiedzających. Jestem pod wrażeniem zaufania do ludzi, jakie mają mieszkańcy krajów północy.
Szkoda, że nie znaliśmy tego miejsca wcześniej. Przyszlibyśmy tu spać ;)
Wodospad mijany w drodze powrotnej. Jest to chyba jedyne miejsce, w którym widziałam "normalnej" wysokości drzewa.
Ciekawe i popularne tu rozwiązanie: namiot na dachu.
Lodowiec Skaftafell widziany od dołu jest raczej średni - brudny i płaski. Ma własne jeziorko z krami (gdzieś się jedna odłamała, bo słyszeliśmy porządny huk), ale całość generalnie dupy nam nie urwała. Jeśli nie macie nadmiaru czasu to można to spokojnie olać.
Mamy dobry czas, więc jedziemy do zielonego kanionu Fjaðrárgljúfur. Fajny, tu akurat warto zajechać. Idziemy wzdłuż niego aż do punktu widokowego, a potem rozkładamy się na polance, rozkoszując się cudownym zapachem ziół. Ściągamy buty i biegamy po miękkim mchu, a potem turlamy się z pobliskich wzniesień. Życie jest piękne!
Na plaży Reynisfjara trochę psuje nam się pogoda. Może to i dobrze, bo pochmurna pogoda chyba lepiej wpasowuje się w klimat tego miejsca. Ubieramy się więc ciepło i ruszamy na czarną, bazaltową plażę. Mijamy wiele ostrzeżeń przed dużymi falami morskimi.
To zdjęcie maskonurów z powyższej tablicy. Jeszcze nie wiemy, że spełni się nasze marzenie i w końcu je tutaj spotkamy :)
A oto i one, siedzące sobie na trawie nad bazaltowymi skałami. Fajnie, że jeszcze nie odleciały :)
Wnętrze bazaltowej jaskini:
Jeszcze więcej maskonurów:
Ślubna sesja:
W pobliżu plaży jest półwysep tudzież cypel Dyrhólaey z takim łukiem skalnym podobnym do tego, który był na Malcie, tylko z mniejszą dziurą. Może ten nie runie, chociaż zważywszy na dotychczasowe tempo zawalania się tego typu miejsc, które odwiedziłam (rzeczona Malta i przepiękny - nieistniejący już niestety - łuk w marokańskiej Legzirze) to kto wie, czy nie przynoszę im pecha :P
Kolejnym punktem naszej wyprawy jest wrak samolotu. Jest oznaczony na Google Maps, ale tak dla pewności podaję Wam współrzędne: 63.46401, -19.38262. Idzie się do niego cztery kilometry od głównej drogi. Nie ma żadnego znaku ani nic, ale punktem charakterystycznym jest parking. Jeśli gdzieś w pobliżu tej lokalizacji znajdziecie parking na środku niczego, to zostawcie auto i idźcie ścieżką w kierunku morza. Trasa jest pierońsko nudna - idziesz i idziesz po równym, płaskim i kamienistym, a końca nie widać. Jeszcze gorszy jest powrót, bo cały czas widać ten parking, ale idziesz i idziesz a on się wcale nie przybliża. Miałam diabelski pomysł, żeby zjechać z drogi kawałek za tym parkingiem i podjechać autem, ale nikt tak nie robił, więc trochę szkoda było ryzykować mandat. No nic, idziemy.
Po ponad półgodzinnym marszu w końcu docieramy do wraku. Jest to wrak amerykańskiego samolotu Dakota, który musiał tu lądować awaryjnie w 1973 roku. Więcej szczegółów o tym cudzie znajdziecie tutaj.
Dzień kończymy wizytą w wodospadzie Skógafoss. Ekipa z drugiego auta odpuszcza, bo zaczyna mieć powoli potąd wodospadów, ale my jedziemy go na szybko (bo się ściemnia) zobaczyć. Można wejść na górę i
Późnym wieczorem idziemy wykąpać się w słynnym opuszczonym basenie Seljavallalaug Zwembad. Nie brałam ze sobą aparatu, więc poniższe zdjęcie nie jest mojego autorstwa. Znalazłam go tutaj, gdzie znajdziecie też świetny opis tego miejsca i sposobu dojścia do niego. Współrzędne miejsca to 63.56559, -19.60757. Dojedziecie do końca drogi, gdzie już dalej nic nie ma - tylko rzeczka kamienie. Trzeba iść tak z 15 minut wzdłuż rzeki a basen sam się znajdzie. My mieliśmy trochę utrudnione, bo szliśmy po ciemku (a Martin ciągle mi uciekał - do cholery, jak idziecie gdzieś razem po ciemku to trzymajcie się razem a nie tak, że ten, kto idzie wolniej, zostaje jakieś pieprzone kilometry sam w tyle!) i nie znając trasy poszliśmy trochę za wysoko, ale w końcu - po odnalezieniu właściwego szlaku przez światła latarek ludzi wracających stamtąd - trafiamy na miejsce.
Wody jest trochę mało (mijaliśmy jakąś rurę z gorącą wodę spływającą do rzeki, więc możliwe, że powinna ona spływać do basenu tylko ktoś ją po coś wyjął), ale da się wykąpać. Po takim intensywnym fizycznie dniu (parę porządnych kilometrów dziś zrobiliśmy) czujemy się jak nowo narodzeni.
W międzyczasie nasi towarzysze znaleźli miejsce do biwakowania, więc jedziemy do nich, rozbijamy się i wskakujemy do śpiworów. Uff, co to był za dzień :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz