gdzieś przy drodze -> wodospad Seljalandsfoss -> park narodowy Landmannalaugar -> wulkan Ljótipollur -> ciepłe źródła Hrunalaug -> wodospad Gullfoss -> gejzery -> okolice wulkanu Kerið
dystans: ok. 350 km
Dziś pogoda nie jest już taka idealna. Najważniejsze, że nie pada mocno. Zwijamy się szybko i jedziemy obejrzeć wodospad Seljalandsfoss. Ze zdziwieniem zauważamy, że parking jest płatny. No nic, akurat zaczyna lać, więc chowam się na tarasie zamkniętego jeszcze sklepiku z pamiątkami i przygotowuję śniadanie. Zanim mnie stąd wyrzucili zdążyłam wszystko przygotować i deszcz przestał padać, możemy więc rozsiąść się na ławeczce (są takie turystyczne razem ze stolikami) i spokojnie zjeść.
Drugie autko zrezygnowało z tego wodospadu ze względu na tą opłatę parkingową (chyba naprawdę mają już dość tych wodospadów). Trochę szkoda, bo jest naprawdę fajny. Trasa zwiedzania jest tak poprowadzona, żeby przejść za wodospadem.
Zanim wyruszymy w kierunku Rejkiawiku chcemy jeszcze pojechać do pięknego rezerwatu przyrody Landmannalaugar, żeby pooglądać kolorowe góry. Prowadzi do niego droga tylko dla aut terenowych. Nasi towarzysze mają jakiś problem z samochodem (coś im parę dni temu zaczęło stukać), więc rezygnują z tego pomysłu na rzecz dłuższego pobytu w ciepłych źródłach i wizyty na basenie.
W miejscu, gdzie powinien być zjazd na drogę F Google Maps zgłupiało i kazało nam skręcić w miejscu, gdzie nie znajdował się nawet ślad drogi. Zrobiliśmy to i rzeczywiście po jakimś czasie wpadliśmy na tę drogę. Prawdopodobnie właściwy zjazd był gdzieś kawałek dalej.
Landmannalaugar jest przepiękny, wszystko wygląda jakbyśmy gościli na innej planecie. Mchy porastające góry są tak intensywne, że aż biją po oczach. Fantastyczne miejsce, szkoda, że mamy na nie tylko kilka godzin.
Z Landmannalaugar wychodzą szlaki, którymi można wędrować nawet dwa tygodnie. Z przyjemnością poszłabym tu na taki trekking. Jest to jedno z miejsc, w które chcę kiedyś powrócić. Tym razem musimy ograniczyć się do wyjścia na punkt widokowy trochę powyżej schroniska. Pieszo pójdziemy sobie za chwilę. Widzieliśmy szlak na wulkan Ljotpollur i zamierzamy nim podążyć.
Szlak na wulkan jest bardzo przyjemny. Spacerujemy wśród zielonych mchów i malowniczych kamieni, a potem wspinamy się po niezbyt stromym zboczu. Im wyżej tym bardziej wieje, na szczycie trudno utrzymać równowagę. Ale widoki są przepiękne. Na przeciwległy koniec wulkanu można podjechać autem, co potem robimy (jadąc po niemożliwych wręcz wertepach - super przygoda). Widoki stamtąd są jednak nieporównywalnie brzydsze. Warto poświęcić tą godzinę i przejść się pieszo.
Po bardzo emocjonującej jeździe docieramy na drugą stronę - tu jednak nie jest tak ładnie.
Jedną z ważnych atrakcji turystycznych Islandii są islandzkie kuce (chociaż powinnam chyba powiedzieć "konie", bo oni podobno bardzo się obrażają, jeśli nazywa się te ich konisie kucykami). W ankiecie, którą wypełnialiśmy na plaży Reynisfjara było pytanie, ile razy zatrzymaliśmy się, żeby pooglądać rzeczone konie. Coś tam nakłamaliśmy, żeby nie czuli się urażeni, ale tak po prawdzie to oglądaliśmy je tylko przejazdem. Widząc więc stadko pasące się w pobliżu postanawiamy przystanąć i chwilę się im poprzyglądać. Są naprawdę świetne, takie towarzyskie i chętne do pozowania do zdjęć. Podobno te kuce nie służą praktycznie do niczego - są na nich tylko czasem organizowane wyścigi i przejażdżki. Nie pracują ani nikt ich nie je (uff...).
Po drodze wstępujemy do słynnych gejzerów. Jest tam między innymi Geysir, od którego powstało słowo "gejzer" i Strokkur, który wybucha co kilka minut. Najpierw robi się taka gazowa bańka, która potem wystrzeliwuje do góry. Jakby nie próbować nie byłam w stanie zrobić zdjęcia z tego momentu (kiedy jest ta bańka a jeszcze nie wystrzeliła w górę).
Świecąca kałuża - pierwszy raz na oczy widziałam coś takiego. Jeśli miałabym wymienić jedną rzecz, która zrobiła na mnie największe wrażenie, to wskazałabym właśnie na to:
Dzień kończymy w dzikich ciepłych źródłach Hrunalaug. Spotykamy tam między innymi grupę Czechów, którzy częstują nas islandzkim piwem (o dziwo ponad pięcioprocentowym, które można kupić tylko w specjalnych sklepach - w marketach kupicie jedynie piwo z zawartością alkoholu do 2,2%). Nie ma nic lepszego od zimnego piwa w ciepłych źródłach. Nigdy, ale to nigdy wcześniej browar nam tak nie smakował. Dostajemy też po łyku śliwowicy. Warto było tu przyjechać :D
W drodze powrotnej pierwszy raz spotkamy policję. Policja zatrzymuje nas i każe Martinowi dmuchać. Hmm, czyżby Czesi byli podpuchą a cała sytuacja ustawiona? Martin pił tyle co my - jedno piwo i łyk śliwowicy. Patrzymy z przerażeniem, jak alkomat zaczyna piszczeć i świecić czerwonym napisem "Alcohol". No to ładnie. Pan policjant pyta nas, czy my coś piliśmy. Mówimy, że wszyscy to samo - po jednym browarze. Na Islandii jest dość wysoka tolerancja na alkohol za kierownicą, chyba coś około pół promila. No nie ma szans, żeby tyle wyszło po jednym browarze. Czyżby próba wyłudzenia kasy? Ale przez mundurowych? W Islandii, ponoć jednym z najuczciwszych krajów na świecie? A może to przebrani Polacy? Zobaczymy. Pan policjant daje Martinowi inny balonik do dmuchania. Okazuje się, że mają ich dwa rodzaje - takie, które zero-jedynkowo wykrywają ślad alkoholu w wydychanym powietrzu i takie normalne, pokazujące jego stężenie (gdzie dmucha się dopiero, gdy ten pierwszy wskaże - tak jak u nas - obecność jakiś promili). Na szczęście drugi alkomat wykazał alkohol na poziomie błędu statystycznego, panowie uprzejmie podziękowali i pozwolili nam jechać dalej. No niezła przygoda ;)
W międzyczasie nasi towarzysze rozbili już namiot, jedziemy więc trochę razem posiedzieć. W końcu to nasza ostatnia noc tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz