piątek, 14 lutego 2020

ARGENTYNA 2020 - DZIEŃ 6

środa, 29 stycznia 2020

Dzień 6. Perito Moreno -> prawie Chile

Nocka na dziko upłynęła całkiem przyjemnie - nikt nas nie zamordował ani nie aresztował. Robimy szybkie zakupy śniadaniowe (hitem są jogurty w workach zamiast plastikowych kubków) i ruszamy w kierunku Perito Moreno. Decydujemy się łapać stopa a auto wynająć dopiero wieczorem, bo te auta są tu drogie a zawsze to będzie doba mniej.

Przy okazji może parę słów o tym, czemu zdecydowałyśmy się na wynajem auta. Mamy tu jeszcze do dyspozycji trzy dni, czyli w sam raz, żeby jechać do Tores del Paine, ale nie w sam raz, żeby jechać tam autobusem. Nie ma bezpośrednich połączeń do parku (a szkoda, bo odległość tam z El Calafate jest nawet chyba mniejsza niż do El Chalten) - autobusy jeżdżą do Puerto Natales, czyli za daleko. I trzeba by w tym Puerto Natales spać, a potem łapać autobus do parku, z parku do Puerto Natales i stamtąd z powrotem do El Calafate. Za duża kombinacja i czasowa i finansowa (autobusy też są drogie, a pewnie trzeba by tam opłacić dodatkowy nocleg), poza tym słyszałyśmy, że często brakuje miejsc w autobusach. Było więc ryzyko, że nie zdążymy na samolot, a że to były trzy loty na jednym bilecie to byłoby szkoda stracić je wszystkie, nie stawiając się na pierwszy. Autostop też był tu ryzykowny, bo mogłybyśmy się wdupić gdzieś na koniec świata, na którym nic w żadną stronę nie pojedzie. Dobra, odżałujemy to auto. A póki co idziemy na stopa.

Litrowe patagońskie piwka:

Przeszłyśmy wzdłuż całe miasto i usadowiłyśmy się na obrzeżach. Łapanie idzie średnio - głównie ze względu na coraz to większe stadko dzikich psów (których w El Calafate jest zatrzęsienie) rzucających się pod koła. Auta zwalniały, ale niestety tylko po to, żeby nie rozjechać psów (które naprawdę, niczym rasowy samobójca, rzucały się wprost pod pędzące pojazdy).


Już zaczęłyśmy powoli żałować, że nie pojechałyśmy autobusem (800 peso), ale nagle przed nami zatrzymało się auto. Fantastyczna starsza parka z Belgii. Co roku biorą sobie miesiąc wolnego i podróżują. Głównie po Ameryce Południowej, bo to ich ulubiona część świata. Cudowni ludzie! Chciałabym zestarzeć się tak jak oni. Szczupli, wysportowani, szczęśliwi, spełnieni, no i razem. Poczułam lekkie uczucie zazdrości. Kurde, jak stworzyć taki zajebisty związek? Z kim? Skad się kuźwa biorą tacy goście? O losie, daj mi też tak przeżyć życie.
Okazuje się, że to już ich drugi dzień w Perito Moreno. Wczoraj płynęli statkiem, a dziś wybierają się szlakiem pieszym od boku lodowca do jego czoła. Hmm, czyżby kolejny dzień trekkingu z plecakiem?

Ciekawe chmury:

Nasza parka wysadziła nas na parkingu, z którego rozpoczynał się szlak. Był szacowany na 1,5 godziny i na średniotrudny, ale tak naprawdę to góra godzinny spacer (wliczając przerwy na zdjęcia) po metalowej konstrukcji. Jedyne utrudnienie to trochę schodów, bo szlak pnie się pod górę. Ale nic trudnego, a widoki z każdym kolejnym krokiem coraz piękniejsze.



Lodowiec jest naprawdę imponujący. Bardzo! Łódki pływające nieopodal były jak mrówki.











Co chwilę od czoła lodowca odrywały się z wielkim hukiem kawałki, które następnie nurkowały pod wodę, wypływały i dryfowały nieopodal. Magiczne - można patrzeć godzinami.




Pogoda robiła się coraz gorsza. Pod czołem lodowca nie było szans na złapanie niczego (tam przyjeżdżały tylko autokary z wycieczkami), więc wróciłyśmy się darmowym shuttle busem na ten parking, z którego zaczynałyśmy. Usadawiamy się więc na wyjeździe. I stoimy. I łapiemy. I stoimy. Deszcz pada, a jak na złosć wszystkie auta wracały pełne. No nic, stoimy i mokniemy. Kurde, stąd nawet nie ma jak iść na autobus. Oprócz nas była jeszcze parka innych autostopowiczów, którzy żebrali na parkingu o podwózkę, ale też bezskutecznie. W międzyczasie zatrzymał się jakiś kierowca busa i powiedział, że nas zgarnie do miasta, ale później, bo teraz musi jechać i zabrać ludzi. Dobra, nie jest źle - prędzej czy później się stąd wyrwiemy. W międzyczasie ta druga parka chce się z nami złożyć na taksówkę, ale mówimy im, że pojawiła się szansa na autostopowy transport zbiorowy. Nie było nam to jednak dane. bo chwilę później złapałyśmy na stopa... naszych Belgów. Super! Droga powrotna upływa nam w świetnej atmosferze. Nie przypuszczamy wtedy, że jeszcze ich spotkamy :)

Auto wynajęłyśmy w lokalnej wypożyczalni Rutas Calafate. To była pierwsza wypożyczalnia, ktorą rozważałyśmy wczoraj (bo była najbliżej dworca). Dziś miałyśmy czas, żeby pochodzić po innych, ale wszędzie było drożej. Nigdzie nie mówią po angielsku. Nawet nie próbują. Hiszpański i koniec - radź sobie, gringo. Jestem dumna z Karoliny, której znajomość z Santim (hiszpańskim przyjacielem) uczyniła z niej nie tylko biegle władającą angielskim, ale też całkiem nieźle radzącą sobie w hiszpańskim poliglotkę. Tak więc ustalamy z wypożyczalnią warunki umowy (za trzy dni 13000 peso w gotówce), ale zanim zabierzemy auto idziemy jeszcze coś zjeść. W moim przypadku dalej prym wiedzie hamburger z guanaco (sorry, guanaco - u nas się tego nie dostanie) z ziemniakami i batatami do tego (590 peso), a Karolina ma stew guiso, czyli jagnięcy gulasz (510 peso).

Knajpa nazywa się Wanaco - polecam :)

Naszym wynajętym za ciężkie pieniądze autem okazuje się stare (ale naprawdę stare - ten model produkowali do 2004 roku) Renault Clio. Dobra, przynajmniej wiem, jak się tym jeździ ;) I pali mało ;)
Na wylocie z miasta zatrzymujemy się przy przydrożnych kapliczkach. Ciekawa sprawa - coś jak połączenie wierzeń chrześcijańskich z jakimiś indiańskimi. Święci mieli tam bogaty zapas fajek i alkoholi - na pewno nie będą się tu nudzić ;)




Chrystus w pralce :)


Chcę trochę nadrobić czasowo, więc jadę do późnego wieczora tak, żeby spać już na granicy. Ostrożnie jadę, bo raz, że dziury jak w Polsce lat 90-tych, a dwa, że podobno guanaco lubią rzucać się pod koła. Wprawdzie wzdłuż drogi jest ogrodzenie pod prądem, ale one bez problemu przez nie skaczą. I rzeczywiście widziałyśmy zarówno skaczące guanaco jak i stadka przechadzajace się po poboczu. Ale na drogę żaden nie wylazł. Co innego zające - te kilka razy zmusiły mnie do gwałtownego hamowania.
Pod samą granicą parkujemy przy jakiejś estancji, rozkładamy fotele i kładziemy się. Po etapie noclegów namiotowych przyszedł czas na samochodowe. Dobrze, że mamy dzis to auto, bo tak wieje, że namiot nie miałby szans.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz