poniedziałek, 19 lutego 2018

KOSTARYKA NIKARAGUA KANADA BELGIA 2018 - DZIEŃ 17

sobota, 10 lutego 2018

KOSTARYKA
DZIEŃ 7
(17 DZIEŃ PODRÓŻY)

San Jose -> Alajuela -> Sabanilla -> fabryka kawy Doka Estate -> Sabanilla -> Alajuela -> San Jose

Obiecałam wynieść się o siódmej, więc wstaję chwilę wcześniej, żeby zdążyć wziąć prysznic. Świecę światło (nie mam okna, jest tylko świetlik do sąsiedniego pokoju), czym chyba budzę gościa, który tam spał, bo  ktoś się tam zaczyna wiercić. Po chwili słyszę, że wymiotuje na podłogę. Puszcza kilka solidnych pawi, po czym przewraca się na drugi bok i idzie spać dalej. Dżizas, spadam stąd. Na korytarzu mijam samych podejrzanie wyglądających miejscowych. Wygląda na to, że ten hotel też jest jakąś meliną lokalnych ćpunów, ale w sumie za tę cenę niczego innego nie oczekiwałam. Zamykam się pod prysznicem i włażę pod wodę. Coś słabo cieknie. Nic to, działamy. Jak tylko zdążyłam cała się namydlić, nałożyć szampon na włosy i pomyśleć sobie, że mam nadzieję, że nie zabraknie wody, ktoś w męskiej toalecie uruchomił prysznic. Wygląda na to, że panowie mają tu jakieś pierwszeństwo, bo w tym momencie woda u mnie przestała zupełnie lecieć. No niech to szlag. Nic to, ćwiczę cierpliwość, stojąc sobie i wyczekując choćby kropli. Prawie tracę już nadzieję, gdy zaczyna cieknąć wąska struga. I przestaje. I znowu zaczyna. Po paru takich zrywach udaje mi się jakoś się spłukać. Jest już po siódmej, ale gdy oddaję klucz, nikt nie robi żadnych problemów.

To "hotel", w którym dziś spałam:

Chcę iść do banku wymienić walutę, ale niestety - tak jak myślałam - w weekendy mają nieczynne. Bankomat odrzuca moją kartę, więc idę do McDonalda i kupuję sobie kawę, płacąc w dolarach, z które resztę dostaję w colonach. Po całkiem dobrym kursie. Tutaj dolary wszędzie chętnie przyjmą ;)

Uparłam się, żeby ostatnie śniadanko zjeść w "sodzie", czyli lokalnym barze mlecznym. O ile wczoraj spotykałam je na każdym kroku, tak dziś krążę i krążę i nic. Chciałam iść do sody naprzeciwko mojej wczorajszej "mety", ale od razu doczepił się do mnie jeden z tych łebków (ten, który chciał mi sprzedać bluzę), że jest głodny i mam mu postawić żarcie. Nie ma mowy! Oni mają chyba jakieś swoje rewiry, bo leci za mną tylko do pewnego momentu, a gdy skręcam w kolejną uliczkę, zostaje na miejscu jakby nagle wyrosła tam jakaś ściana. Postanawiam iść w kierunku dworca, na którym jestem umówiona z Karoliną. To była dobra decyzja, bo zaraz przy dworcu znajduję świetny lokalny barek. Fajnie, że mam jeszcze jedną okazję zjeść gallopinto.



Gdy spotykamy się z Karoliną, dowiaduję się, że przedwczoraj nie pojechała tym autobusem, którym myślałam, że pojechała, tylko czekała na mnie w miejscu, w którym ją zostawiłam, a gdy zdała sobie sprawę, że już nie wrócę, wynajęła łóżko w hostelu i poszła zwiedzać jakiś pobliski wodospad. Była w Rincon de la Vieja, ale dzień po mnie. To ciekawy zbieg okoliczności, bo w dniu, w którym byłam w Rinconie pytałam gościa ewidencjonującego wejścia, czy był tu dziś jeszcze ktoś z Polski. On potwierdził i pokazał mi jakiś wpis (z godziną wejścia jakieś pół godziny przede mną), w którym było nabazgrolone coś tam długiego na K i krótkiego na P. To myślę sobie, że to musi być ona i że pewnie znalazła jakiś lepszy transport i dlatego była wcześniej. Może ten autobus jechał bliżej parku albo złapała jakiegoś bezpośredniego stopa. Ale dla pewności pytam jeszcze, czy numer paszportu zaczyna się od takich a takich liter. Gość, że tak (przypuszczalnie nawet tego nie sprawdził, albo nie zrozumiał dobrze mojego pytania). No to uznałam, że to na bank Karolina i nie drążyłam dalej. No nic, widać tak miało być. Może to dobrze, że sobie trochę od siebie odpoczęłyśmy. Czasem dobrze pobyć samemu ze sobą.
W San Jose mamy trochę czasu (a przynajmniej tak nam się wydaje), więc spacerujemy sobie po mieście, wstępujemy na lody i na lokalny targ, gdzie kupujemy trochę pamiątek.








Smażony banan nadziewany dwoma rodzajami sera:


Uliczny sprzedawca losów na loterię:

Uliczni grajkowie - widać pochodząc z Guanacaste można zostać kimś więcej niż tylko gangsterem:


Smażona skórka wieprzowa - okropnie niedobra:


Droga do plantacji kawy nie jest taka prosta - trzeba jechać autobusem do Alajueli i stamtąd łapać autobus do Sabanilli. Dziś weekend, w związku z czym ostatnie zwiedzanie jest o 14:30. Gdy autobus wysadza nas kilometr od fabryki, jest już dobrze po 14-tej. Ten kilometr dłuży się niemiłosiernie, bo pniemy się ostro w górę po jakiś serpentynach, ledwo dysząc ze zmęczenia. Gdyby nie miły starszy pan, który sam zaoferował się nas podrzucić, chyba w życiu byśmy tam nie dotarły. A tak to spóźniłyśmy się tylko jakieś 10 minut. Koleś przy kasie mówi, że zwiedzanie kosztuje 22 dolary, ale że możemy zapłacić przy wychodzeniu, a za spóźnienie da nam dobrą zniżkę.

Gdy dołączamy do grupy, oglądają jeszcze film o produkcji kawy. Potem przewodniczka prowadzi nas do wnętrza fabryki i pokazuje poszczególne stadia procesu, od automatycznego rozdzielania ziaren, przez ich odsączanie i fermentowanie po suszenie. Zwiedzanie nie jest długie, ale ciekawe. Dowiadujemy się na przykład, że długość prażenia nie wpływa dodatnio, lecz ujemnie na ilość kofeiny. Najmocniejsze są więc te kawy, które smakują najsłabiej. Espresso na przykład - mimo intensywnego smaku - ma dużo mniej kofeiny niż kawy typu "mild". Poznajemy też ziarna "peaberry", które są uformowane jako okrągłe i pojedyncze, a nie jako płaskie z jednej strony przylegające do siebie dwa nasionka. To podobno ogromny rarytas dla koneserów.











Zwiedzanie kończy się degustacją kawy, którą potem można zakupić w cenie 9 dolarów za paczkę. Jeśli ktoś weźmie sześć to dostaje darmową reklamówkę. Decyduję się na dwie mielone: peaberry (niespecjalnie mi podeszła, ale skoro to taki rarytas to wypada wziąć) i te dwa blendy (jeden mielony a jeden z ziarnami). Do kawy można pojeść sobie pysznych ziarenek kawy w czekoladzie. Można je też kupić.
Kawa z Doka Estate jest możliwa do kupienia tylko w fabryce przy okazji zwiedzania. Nie prowadzą sprzedaży detalicznej - całą produkcję sprzedają do dużych kompanii (ponoć to właśnie ich kawa jest w Starbucksie). Miejscowym potentatem sprzedaży detalicznej jest Cafe Britt, firma założona przez jakiegoś Amerykanina (w sensie - gościa z USA, bo w gruncie rzeczy Amerykanami to tutaj są przecież wszyscy). Rzeczywiście w sklepach jest głównie kawa z Britt, a na lotniskach są zapakowane w kolorowe torebki z fajnymi lokalnymi motywami - wulkanami, tukanami, itp. Fabryka podkreśla, że - pomimo swojej wielkości i popularności - Cafe Britt nie jest producentem, a tylko sprzedawcą, który kupuje kawę właśnie z Doki.


Gdy opuszczamy fabrykę, mają dla nas miłą niespodziankę: ten koleś, który oferował nam zniżkę za spóźnienie mówi, że wycieczkę mamy gratis - nic nie musimy płacić. Świetnie! Do tego jeszcze wracający pracownicy Doki podrzucają nas na dół na przystanek. Kochani są!

Pola kawy:

W Alajueli mamy jeszcze trochę czasu, który spędzamy, spacerując po miasteczku. Odwiedzamy jakiś lokalny, drewniany kościół, po czym idziemy na ostatnie jedzonko.




Przed powrotem na lotnisko robimy jeszcze małe zakupy w Wallmarcie. Biorę butelkę rumu mając nadzieję, że uda mi się w Brukseli ją komuś wcisnąć do walizki. Robi się późno, więc idziemy na lotnisko i rozkładamy się w tym samym miejscu, w którym spałyśmy na początku podróży.

Koszty:
- kawa w McDonaldzie: 700 CRC;
- śniadanie w sodzie: 1300 CRC;
- lody: 1400 CRC;
- przyprawy na targu: 1800 CRC;
- pamiątki: 5500 CRC;
- balsam do ciała: 500 CRC;
- sok kokosowy: 350 CRC;
- autobus do Alajuela: 550 CRC;
- autobus do Sabanilla: 450 CRC;
- kawy w fabryce: 27 USD;
- bilet do Alajuela: 475 CRC;
- jedzenie w Alajueli: 2000 CRC;
- autobus do Wallmartu: 530 CRC;
- rum w Wallmarcie: 6850 CRC;
- papierosy w Wallmarcie: 1700 CRC.
  Razem: 23 755 CRC + 27 USD, czyli jakieś 240 zł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz