poniedziałek, 19 lutego 2018

KOSTARYKA NIKARAGUA KANADA BELGIA 2018 - DZIEŃ 16

piątek, 9 lutego 2018

KOSTARYKA
DZIEŃ 6
(16 DZIEŃ PODRÓŻY)
  
San Jose -> Limon -> Cahuita -> Limon -> San Jose

Dzielnie wstaję przed 4 rano. O czwartej burdelmama stuka mi do drzwi upewnić się, czy wstałam. Miło z jej strony. Zabieram swój podręczny worek i ruszam w kierunku dworca. Najkrótsza droga prowadzi wzdłuż tego muzeum dla dzieci. Jest to ciemna, wąska i pełna meneli uliczka. Podobno przychodzą tutaj brać koks. I oto ja, biała baba z lustrzanką u boku i nerką z portfelem i dwoma telefonami u pasa. Menele podążają za mną i zaczepiają, ale każdy jeden zaczepia mnie uprzejmie, prosząc o papierosa albo o jakieś drobne (zawsze nieskutecznie), pytają, skąd jestem i jak mam na imię albo samemu się przedstawiają i ostrzegają, że tu niebezpiecznie. Chyba byłabym bardziej przestraszona idąc o tej porze przez Kraków niż przez to ponoć jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie.
Autobus do Limonu nie jest demonem prędkości. Pomimo wyjazdu o 5 rano na miejscu jestem krótko przed 9. Niedaleko dworca z którego przyjechałam jest drugi, z którego można złapać autobus do Panamy. Cahuita jest prawie przy granicy i przez chwilę mnie kusi, żeby tam pojechać, ale ostatecznie trzymam się pierwotnego planu i wysiadam w miasteczku.

Rio Banano, jedna z malowniczych, turkusowych rzek, które mijałam w drodze do Cahuity:

Gdyby ktoś potrzebował - rozkład autobusów z Cahuity:

W autobusie spotykam anglojęzyczną dziewczynę. Pytam ją o park narodowy w Cahuicie. Mówi, że w ostatnich miesiącach miały tu miejsce potężne huragany, które wyrządziły tu ogromne szkody i w związku z tym część parku została zniszczona. Rzeczywiście, patrząc na morze i plażę nie da się nie zauważyć, że działo się tu coś bardzo złego. Szczerze mówiąc, to moją pierwszą myślą po dotarciu tutaj było, że Karolina miała rację, tu jest brzydko i może niepotrzebnie przyjechałam. Na szczęście to wrażenie ma wkrótce kompletnie się zmienić.

Okolica wejścia do parku:




Cahuita - w odróżnieniu do innych parków narodowych - nie pobiera opłat za wejście do parku. Przy wpisywaniu się do zeszytu daje się dobrowolną dotację, która ma być przeznaczona na utrzymanie parku i pomoc lokalnej społeczności.

Ścieżka biegnie wzdłuż plaży przez fajny tropikalny las. Można wynająć sobie przewodnika z lunetą, który wypatrzy Wam zwierzątka i ustawi tą lunetę tak, że będziecie je dokładnie widzieć. Obecność tych urządzeń bardzo pomaga też tym, którzy przewodników nie mają, bo od razu widać, gdzie coś jest i w którą stronę należy patrzeć. Jeden z przewodników nawet sam mnie zawołał żebym popatrzyła sobie przez jego lunetę.
Dziewczyna, która na początku naszego wyjazdu podwoziła nas na Plażę Grande miała rację - tutaj jest zupełnie inny świat. Kochani, przyjedźcie tu, naprawdę warto!



Leniwiec!!! I to wcale nie śpiący :)





Małpki były wszędzie :D







Szop :D


Mała przerwa na plażowanie :)





Ślady po huraganie są widoczne między innymi w postaci zmąconej wody, patyków na plaży i poprzewracanych palm.








Leniwiec śpi sobie na gnieździe termitów:


Widoki są naprawdę super. Cała trasa parku to jakieś 7-8 kilometrów, postanawiam jednak nie iść do końca, żeby potem nie mieć problemów z powrotem. Docieram do plaży Punta Cahuita (snurkuje się kawałek dalej, w Punta Puerto Vargas, ale do tego trzeba mieć przewodnika, bo jest zakaz samodzielnego pływania z rurką), plażuję tam trochę i powoli wracam, napawając się pięknem miejsca, w którym jestem. Byłoby czego żałować gdybym tu nie przyjechała.

Chodząca muszelka:




W drodze powrotnej napotykam kolejnego szopa:

Mrówki targają liście:



Ostatni postój na plażowanie:

On był naprawdę wielki:

Po powrocie postanawiam olać jeden autobus i zrobić sobie przerwę na zasłużone, lokalne piwko:

Gdy docieram do Limonu to już właściwie zmierzcha. Miasto nie wygląda za ciekawie, zresztą gdzieś czytałam, że tu to dopiero jest niebezpiecznie, więc idę od razu na autobus. Był jakiś wypadek, więc jedziemy ponad cztery godziny z klimatyzacją włączoną na fulla. Dawno nie było mi tak zimno. Ale przynajmniej obejrzałam "Piratów z Karaibów" po hiszpańsku ;)
W San Jose jestem dobrze po 22-giej. Znowu idę ciemną ulicą w towarzystwie meneli i znowu nic złego mi się nie dzieje. Na miejscu od razu dopadają mnie młodociani gangsterzy, wciskają mi fajki i prowadzą do swojego pokoju żeby z nimi siedzieć i opowiadać, jak było na Karaibach. Po chwili przychodzi jednak burdelmama i mówi, że mam zapłacić za dzisiejszą noc. Zgłupiałam na moment, ale mówię, że no jak, przecież płaciłam jej wczoraj 10 dolarów. Ona że tak, ale że wczoraj to wczoraj a dzisiaj jest dzisiaj. Mówię, że umawiałyśmy się na 5 dolarów. Ona, że na 5, ale tysięcy colonów (które rzeczywiście równają się mniej-więcej 10 dolarom). Fakt, że 5 dolarów to była nierealnie niska cena jak na San Jose (Karolina spała w dormie za dychę i to i tak było tanio) i najprawdopodobniej rzeczywiście się źle zrozumiałyśmy, ale i tak ciśnienie mi się podniosło i mówię, że w takim razie to ja pierdolę i sobie idę. Zrobiło się zamieszanie, zbiegli się wszyscy mieszkańcy, zaczęli debatować, zastanawiać się i w końcu stanęło na tym, że - aby wszyscy byli zadowoleni - mam dopłacić pięć dolców. Dobra, rozwiązanie wydaje mi się uczciwe. Towarzystwo się rozchodzi, idę do pokoju. Znów nie mogę cieszyć się samotnością, bo zaraz słyszę pukanie. Koleś, który wczoraj chciał, żebym została jego dziewczyną. Przyszedł w koszuli i wylał na siebie chyba cały flakon perfum. I zaprasza do siebie. Patrzy tak żałośnie, że nie mam serca odmówić. Idę więc i siadam na fotelu, koleś siada koło mnie i próbujemy jakoś przełamać barierę językową. Obok śpi jakiś naćpany jego kolega. Pokazuje mi swoje tatuaże na rękach (głównie dużo symboli religijnych i członkowie rodziny). Zauważam nie tylko tatuaże, ale bardzo dużo podłużnych szram na nadgarstkach. Koleś się ciął i to konkretnie. W połączeniu z tym jego żałosnym spojrzeniem, bardzo grzecznym zachowaniem wobec mnie, tą wypachnioną koszulą i miejscem, w którym się znajduje uświadomiłam sobie jedno: ci ludzie przecież nie mają wyboru. W tym kraju, w tym środowisku i w tych warunkach nie mieli możliwości wybrać sobie życia. To nie jest tak, że oni są źli. To normalni ludzie, tacy jak my, tylko pozbawieni alternatywy, pozbawieni innych wzorców niż te, w których sami dorastali. Oni nie wiedzą, jak to jest zdobyć wykształcenie, pracować, czytać książki, bo niby skąd mają wiedzieć. Starają się być najlepszymi ludźmi w zasięgu swoich możliwości, a że nikt do nich nie wyciąga ręki to te możliwości są dość mocno ograniczone. Muszą być gangsterami jeśli chcą mieć za co jeść i spać, ale tak naprawdę to chcą mieć takie życie jak choćby ja. Nikt nie wybiera bycia złym. Tak strasznie żal mi tego chłopaczka i całego tego towarzystwa.
Po krótkiej wizycie wracam do swojego pokoju, kąpię się i zaczynam szykować do spania. Kolejne pukanie. To ta prostytutka z alfonsem. Alfons mówi, że chętnie zapłaci za mój nocleg i że generalnie nie ma problemu. I rozsiadają się u mnie na łóżku i siedzą. Konsternacja. Po chwili prostytutka wychodzi, zostaje tylko alfons. Przynosi mi papierosy i skręty. Mówię, że papierosa mogę wziąć jednego, ale za skręta dziękuję. Pokazuje palcem na łóżko i pyta, czy może tutaj dziś ze mną spać. Konsternacja high level. To o to chodziło z tą ofertą zapłaty za nocleg. No nic, mówię spokojnie, że sorry ale niestety nie. Kiwa głową, robi smutną minę, zabiera swoje fajki i skręty i wychodzi. Co tu się właśnie odpierdoliło?! Dobrze, że tu wszyscy chodzą upaleni a nie pijani, dzięki czemu są spokojni i ugodowi. Kolejna próba zamknięcia drzwi i pójścia spać. Pukanie. Prostytutka. Przyszła z telefonem z włączonym translatorem przetłumaczonym na polski, że mam jej dać teraz te pięć dolarów. Mówię jej, że po pierwsze dam burdelmamie a nie jej, a po drugie że zrobię to rano jak będę wychodzić. Ona mi na to, że jutro to będzie piętnaście. Ja wkurwienie level max. No ale nic, pytam grzecznie, że dlaczego piętnaście. Bo trzeba zapłacić "chłopakom za ochronę". Jakim chłopakom? Zaczęła mi wymieniać Carlosa i tych wszystkich łebków. Haracz, kurwa? Ni chuja! Żeby się jej pozbyć uśmiecham się ze zrozumieniem i mówię, że wszystko rozumiem i że muszę pójść do bankomatu. Dobra, kurewka znika. Zamykam drzwi, pakuję wszystkie rzeczy, pieniądze i karty chowam do stanika, a aparat i dokumenty do plecaka. Pukam do Carlosa i mówię, że żadnego haraczu płacić nie zamierzam i że co oni sobie kurwa w ogóle wyobrażają, że co, że biali śpią na kasie i można ich tak bezkarnie ciulać? I że w obliczu takiej zniewagi wychodzę tu i teraz. Zostawiam go takiego osłupiałego i maszeruję żwawo do wyjścia. Oddaję burdelmamie kłódkę i przydziałowe ręczniczek i papier toaletowy i żądam, żeby mnie wypuścić. Ktoś mnie zaczepia, mówi, że zna angielski, że nie powinnam teraz wychodzić, ale chyba moje spojrzenie pała już żądzą mordu, bo szybko schodzi mi z drogi a burdelmama otwiera mi drzwi (na stałe zamknięte na klucz, bez jej aprobaty nie ma szans stamtąd wyjść) nie chcąc żadnych pieniędzy.
Dopiero na zewnątrz dociera do mnie, co odpierdoliłam. Nic, dobra, ważne, że się stamtąd wydostałam, bo rzeczywiście nie wiadomo, co by było jutro. Nie zmienia to faktu, że jestem sama o północy wśród tych wszystkich grasujących gangów. Odchodzę kawałek, po czym wyciągam telefon w poszukiwaniu na mapie jakiegoś spania. Podchodzi do mnie jakiś facet podający się za taksówkarza (jak mi później powiedziano, był to złodziej telefonów - mojego chyba nie uznał za wartego zajebania) i pyta, czy mi jakoś pomóc. Ja mu na to, że taniego spania szukam. Chce mnie zaprowadzić w jakieś miejsce. Dobra, nie mam wiele do stracenia. Po drodze spotykamy kolesia, który mówi po angielsku. Pyta się, czego mi potrzeba i czy znam tego gościa, co ze mną idzie. No to mówię, że szukam spania do 10 dolarów a ten kolo właśnie zaoferował mi pomóc. Facet mówi, żebym olała tamtego i szła z nim, bo on właśnie mieszka w hostelu za 10 dolarów, pokazuje mi jakąś legitymację - chyba jakiegoś pielęgniarza czy sanitariusza, zresztą jest ubrany w jakiś biały kaftan. Coś jednak podejrzanego wydaje mi się w jego zachowaniu. Coś za bardzo zabiega o to, żebym z nim szła. Handel organami? Nie wnikam, lubię moje nerki, więc postanawiam zaufać mojej czerwonej lampce i iść ze złodziejem zamiast z handlarzem narządami. W pierwszym hotelu chcą 12 dolarów. Chcę iść do innego. W drugim życzą sobie też coś koło tego, ale pytają, ile mam kasy. Postanawiam trochę przygrać, co mi zależy. Wyjmuję to, co mam na wierzchu: 5 dolarów i 1000 colonów, co daje łącznie jakieś 6,5 dolara. Mówię, że tyle mam i wzruszam ramionami. Jest już po północy, chcę wyjść o 7 rano, więc mają do wyboru albo zarobić 6,5 dolara albo wcale. Zgadzają się i jeszcze odpalają złodziejowi jakieś drobne (wtedy mi właśnie mówią, że kolo to złodziej). Dostaję całkiem fajny pokój. Wprawdzie nie da się go zamknąć - ma tylko łańcuch, który od drugiej strony bez problemu można otworzyć, ale przejawia mi się mój wrodzony McGyver i robię blokadę z kółeczka od kluczy. Działa. Nadal jestem cała w emocjach, ale zmuszam się do spania, bo przecież trzeba.

To mój pokój za 6,5 dolara:

Karolina dzisiejszy dzień spędziła w Rincon, pokonując dwie trasy (tą, którą przeszłam ja i jeszcze tą dłuższą - do wodospadu). Spotkała trochę fajnych zwierzaków. Zobaczcie sami:






Iguana!!! 







"Smutna sowa":

Koszty:
- toaleta na dworcu w San Jose: 200 CRC;
- autobus z San Jose do Limon: 3225 CRC;
- autobus z Limon do Cahuity: 1235 CRC;
- dotacja dla parku narodowego: 5 USD;
- piwo: 1200 CRC;
- autobus z Cahuity do Limon + źle wydana reszta: 1285 CRC;
- autobus z Limon do San Jose: 3225 CRC;
- nocleg w melinie: 5 USD + 1000 CRC
  Razem: 11 370 CRC + 10 USD, czyli razem jakieś 100 zł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz