poniedziałek, 19 lutego 2018

KOSTARYKA NIKARAGUA KANADA BELGIA 2018 - DZIEŃ 15

czwartek, 8 lutego 2018

KOSTARYKA
DZIEŃ 5
(15 DZIEŃ PODRÓŻY)

Liberia -> Park Narodowy Rincon de la Vieja -> Liberia -> San Jose

Dziś nieoczekiwanie zostałam samotnym podróżnikiem. Budzimy się wcześnie rano, bo pojawił się właściciel bazarowej budki, w której spałyśmy. Zwijamy wilgotne od mokrego betonu śpiwory i mamy zamiar przejść na drugi dworzec i stamtąd pojechać do parku Rincon de la Vieja. W międzyczasie jednak dochodzi między nami do kłótni. O jakąś zupełną pierdołę, chyba o to, że Karolina jak w nocy brała mój plan z opisaną ręcznie długopisem mapką to zamiast schować położyła go na tym betonie i wszystkie notatki zamokły. Coś jej chyba powiedziałam na ten temat w stylu, że mogła go gdzieś schować. Odpowiedziała mi na to, że jakbyśmy spały w jakimś hostelu, to by nic nie zamokło. No a potem to już od słowa do słowa, że ją gonię, że obiecałam, że będziemy dwa dni w jednym miejscu i że w ogóle chujowy ten mój plan. Wkurzyłam się, bo siedzę po nocach, czytając przewodniki, blogi i porównując oferty biur podróży, żeby opracować mapę ciekawych miejsc w krajach, które zwiedzamy, a od samego początku tego wyjazdu słyszę tylko narzekania i pretensje. Bo już trzecią noc przeze mnie nie śpi. Tak, gdakające kury w Somoto to przecież wszystko moja wina. Dwie noce wcześniej rzeczywiście ścięłyśmy się w nocy, ale z mojej perspektywy sytuacja wyglądała następująco: budzi mnie jakiś odgłos - Karolina po ciemku coś majstruje przy wentylatorze. Mówię jej, żeby raczej go nie podkręcała, bo zimno. Ona, że próbowała właśnie zmniejszyć obroty, ale się nie da, więc zostawiła tak jak było. Na to ja, że w sumie mogła go wyłączyć bo jest chłodno, ale w międzyczasie Karolina zdążyła się już położyć i mówi, że jak chcę to mogę go sobie sama wyłączyć. Dobra, żaden problem, wstaję, ale kompletnie nic nie widzę (kto też jest krótkowidzem ten wie, że po ciemku widzi się tylko jedną wielką, czarną plamę), więc zapalam światło - na kilka sekund dosłownie - bo nie mam pojęcia, gdzie mam w ogóle szukać pstryczka do tego wentylatora. Zrobiła mi awanturę, że ją budzę (no halo - raz, że pół minuty wcześniej jeszcze do mnie mówiła, a dwa, że kto tu kogo właściwie obudził), że przeze mnie już nie zaśnie, że ją męczę, włóczę i w ogóle. Powiedziałam wtedy coś w stylu, że jeśli jest jej tak źle ze mną, to niech ze mną więcej nie jedzie, a jeśli tak bardzo nie może ze mną wytrzymać, to możemy się rozstać w każdym momencie, odwróciłam się na drugi bok i poszłam spać. No generalnie pierdoły, ale jak z kimś jesteś 24 godziny na dobę to takie bzdury czasem urastają efektem kuli śniegowej do pokaźnych rozmiarów. Niepotrzebnie się uniosłam, nie powinnam, ale zrobiło mi się po prostu przykro. Generalnie dużo jestem w stanie przełknąć, ale dzisiejszego poranka naprawdę się wkurwiłam, bo co jak co, ale akurat trasę to wybierała Karolina. Opracowałam i wysłałam jej mapę z zaznaczonymi punktami, ich opisami i moją oceną atrakcyjności, a ona wybrała miejsca, które nakreśliły nasz azymut. Gdy zwróciłam jej na to uwagę to odparła z pretensjami, że ja przecież powinnam wziąć i jeszcze bardziej ograniczyć ten plan. No kurde, trzeba było mówić przed wyjazdem. Strasznie się zdenerwowałam na to przerzucanie na mnie odpowiedzialności za wszystko, co się dzieje. Zabieram ją za darmo jako równoprawnego członka wyjazdu i wielokrotnie (nawet bezpośrednio przed naszą wczorajszą podróżą stopem) zastrzegam, że nie gwarantuję, że wszystko pójdzie tak jak mi się wydaje, że pójdzie, więc jeśli zdarzy się jakaś nieprzewidziana sytuacja (choćby taka jak to spanie na targu) to trzeba ją po prostu przyjąć ze spokojem, a nie robić fochy. Bo zachowała się jak jakiś pieprzony klient biura podróży. I jeszcze mi gada, że nie biorę pod uwagę jej zdania, tylko ją na siłę ciągnę tam, gdzie ja chcę. Odparłam jej, że gdyby tak było, to już bym była w drodze na Karaiby, z których zrezygnowałam dla niej mimo, że bardzo chciałam tam pojechać, a nie jechałabym do kolejnego lasu deszczowego, bo wystarczą mi te dwa, które już widziałyśmy. Nie chciałam powiedzieć czegoś, czego miałabym później żałować, więc odwróciłam się i poszłam przed siebie. Chciałam trochę się uspokoić, więc pokrążyłam po uliczkach, wypaliłam kilka fajek i poszłam na ten przystanek, z którego miałyśmy odjeżdżać. Gdy się do niego zbliżałam to nawet wydawało mi się, że widzę jej zielony plecak. No ale kiedy dotarłam na dworzec, Karoliny tam nie było. Akurat odjeżdżał jakiś autobus, więc pomyślałam, że pewnie nim pojechała. Poczekałam z pół godziny, po czym zaczęłam się dowiadywać, jak dojechać do parku. Wprawdzie krążący tu taksówkarze przekrzykiwali się w zapewnieniach, że tam się nie da dojechać i jedyną opcją jest skorzystanie z ich usług za 20 dolarów to udało mi się dowiedzieć, że jest jakiś autobus, który kończy bieg około 10 kilometrów przed parkiem. No nic to, jadę. Może coś potem złapię. Kierowca wysadza mnie na końcu trasy, patrząc na mnie jak na wariata, więc wysiadam i dziarsko idę. Dalej jestem niemożliwie wkurzona, co dodaje mi sił. Nie mam wody, nie mam żarcia, nie mam waluty. No pięknie. Po jakiś dwóch kilometrach pod górę udaje mi się zatrzymać ciężarówkę, która podrzuca mnie do skrzyżowania, z którego mam jakieś 5 kilometrów do celu. Dobre i to, przynajmniej jest po równym. Na szczęście nie było mi dane długo maszerować, bo zabrałam się z parą amerykańskich emerytów. Dziwną parą, bo podczas całej podróży (pięć kilometrów szutrową drogą trochę trwa) nie odezwali się do mnie ani słowem. Nic to, ważne, że mnie podrzucili pod sam park.
Wstęp dla obcokrajowca kosztuje 10 dolarów (plus wcześniej 700 colonów za możliwość przejścia/przejazdu prywatną drogą, ale moja korzyść była taka, że zostawiłam sobie u gościa zbierającego opłaty plecak). Rincon de la Vieja oferuje trzy szlaki: najdłuższy - prowadzący na wulkan (obecnie zamknięty ze względu na jego aktywność), średni do wodospadu oraz krótki, robiący kółko wokół gejzerów błotnych. Wybieram krótki, bo chcę dziś dotrzeć do San Jose, a może nawet i do Limonu na Karaibach. Skoro jestem bez Karoliny to mogę jechać, gdzie chcę bez wysłuchiwania narzekań. Przypomniałam sobie to uczucie (nie wiem, ulgi chyba), kiedy pożegnałam się z Dawidem (którego też musiałam do wszystkiego zmuszać) po powrocie z Azerbejdżanu i uświadomiłam sobie, że mam trzy dni w Budapeszcie tylko dla siebie. Powiecie, że jestem potworem, ale teraz chyba poczułam coś podobnego. Chyba powinnam zacząć podróżować sama.

Rozgałęzienie szlaków - idę w prawo:

To budynek u wejścia do parku, tam, gdzie zbierane są opłaty i gdzie można wynająć przewodnika:

Wiszący most - niestety nieczynny, obok wybudowano drewnianą kładkę.

Kiedy podróżujesz samotnie, widzisz więcej. Nie koncentrujesz się na słuchaniu czy rozmawianiu, jesteś tylko Ty i miejsce, w którym jesteś.


Ścieżka rozpoczęła się od małego lasku, po czym krajobraz zmienił się w rozległą łąkę, z której co jakiś czas wystawały dymiące gejzerki, jeziorka z gorącym, wulkanicznym błotkiem i bulkającymi kulkami.














W dalszym odcinku szlaku wchodzi się do lasu deszczowego. Naprawdę jest deszczowy, bo nieustannie pada tam taka deszczowa mgiełka pomimo, że wszędzie dookoła jest niebieskie niebo i świeci słońce.



Po przejściu szlaku wracam do budynku, ryzykuję wypicie wody z kranu (przeżyłam), po czym ruszam w drogę powrotną.


Pierwsze kilka kilometrów idę pieszo, bo akurat nic nie jedzie, ale nie jest to bardzo uciążliwe, bo idę lekko w dół i bez plecaka. Potem łapię jakieś auto. Mam szczęście, bo trafiam akurat na jakiś skośnych, którzy zgubili drogę, jadąc z pobliskiej miejscowości. Z przyjemnością wskazuję im drogę i "załatwiam" przejazd przez szlaban (tam, gdzie stała budka poboru opłat, w której zostawiłam plecak - tak naprawdę to opłata była tylko za wjazd, a nie za wyjazd, więc tak czy siak by za darmo przejechali, ale kiedy wyskoczyłam po plecak to ubzdurali sobie, że miałam tam jakieś specjalne chody ;) ). Parka wysadza mnie w Liberii niedaleko dworca. Idealnie! Robię małe zakupy w pobliskim supermarkecie i idę na dworzec. Los mi dziś sprzyja, bo akurat mam autobus do San Jose.

Muzeum dla dzieci w San Jose:


Do stolicy docieram chwilę przed zachodem słońca. Chyba nie ma sensu już jechać do Limonu, bo będę tam bardzo późno, a baza noclegowa nie wygląda tam imponująco. Postanawiam wynająć tu jakieś spanie na dwie noce, a na Karaiby pojechać wcześnie rano i wrócić na noc. Idąc na dworzec (jeśli chcecie jechać na Karaiby, musicie skorzystać z dworca dedykowanego temu kierunkowi - w San Jose jest kilka dworców, ale większość leży blisko siebie) trafiam na hotel Marilyn, który wygląda na taki, który będzie tani. Okolica jest trochę szemrana, ale w sumie która w San Jose nie jest. W środku rzeczywiście jest obskurnie, ale przynajmniej blisko dworca. Jutro mam autobus o 5 rano, więc to ma znaczenie. Pani w "recepcji", czyli takim pokoiku przy drzwiach wejściowych z oknem wychodzącym na drogę pyta, ile jestem w stanie zapłacić. Mówię, że tak do sześciu dolarów. Pokazuje mi pokój z łazienką za siedem i pokój bez łazienki za pięć. Wspólna łazienka jest zaraz obok, więc biorę ten tańszy. Daję jej więc 10 dolarów (za dwie noce, co będzie powodem awantury, ale dopiero jutro), zostawiam rzeczy i wychodzę w poszukiwaniu jakiegoś bankomatu. O dziwo, natrafiam na czynny o tej porze bank, więc wymieniam sobie kasę. Przyda się na jutro. Miałam zamiar pospacerować sobie po mieście i może pozwiedzać lokalne knajpy (gdy szłam przez miasto, dochodziła z nich ciekawa muzyka - chciałam zobaczyć, jak się bawią miejscowi), ale okolica wygląda naprawdę nieciekawie, więc wracam do "hotelu", bo w sumie i tak trzeba się położyć wcześnie. Nie przypuszczam jeszcze, jaki komitet powitalny tam na mnie będzie czekał. Na korytarzu stało dwóch wytatuowanych łebków - jeden chciał mi sprzedać jakąś bluzę i żebrał o fajki, a drugi odpychał tego pierwszego i wciskał mi swoje papierosy do ręki. Od razu przypomniało mi się ostrzeżenie MSZ o gangach nieletnich przestępców. Po chwili pojawiła się zniszczona życiem dziewczyna wyglądająca tak na oko na prostytutkę i koleś we wzorzystej koszuli wyglądający na jej alfonsa, a potem jeszcze więcej wytatuowanych łebków. Wszyscy próbują rozmawiać ze mną bardzo łamanym angielskim (poza tymi, którzy nie mówili po angielsku ani słowa - ci z uporem maniaka próbowali po hiszpańsku i nijak nie zrażali się tym, że mało co rozumiem), wciskać mi papierosy, skręty czy kokainę. Bardzo, ale to bardzo się dziwili, że nie chcę narkotyków. Japierdolę, gdzie ja wylądowałam. Z drugiej strony - być może to moja jedyna okazja w życiu by poznać od środka życie ulicy. Gdy już sobie pogadaliśmy i udało mi się jakimś cudem wszystkich spławić, zamykam się w pokoju (uprzednio walcząc z ogromnym karaluchem - nic to, nie takie rzeczy się w życiu widziało) i szykuję na jutro. Nie dane mi było zaznać długiego spokoju, bo słyszę pukanie. Jeden z tych gangsterskich łebków. Otwieram, no bo co innego mam zrobić. Koleś pakuje mi się do pokoju i siedzi. Mała konsternacja, no ale nic, siedzimy. Coś tam próbujemy gadać, a raczej koleś gada a ja próbuję dodawać po jednym z pięciu hiszpańskich słów, które znam. Wygląda na to, że się zakochał ;) Odgłosy rozmowy zwabiają tu mieszkańca pokoju naprzeciwko. Przedstawia się jako Carlos i mówi całkiem dobrze po angielsku. Okazuje się, że oni wszyscy przyjechali z okolic Guanacaste, a sam Carlos przedstawił się jako "menedżer" tego "hotelu". Jest starszy od reszty (stawiałabym tak na czterdzieści parę, ale w tym stadium zniszczenia narkotykowego to ciężko stwierdzić, bo równie dobrze może być w moim wieku). Wygląda na jakiegoś bossa. Mówi, że ma mnóstwo dowolnych narkotyków i chętnie da mi je za darmo, mam tylko powiedzieć, co chcę. Jest bardzo zdziwiony, że nie chcę nic, więc znika na chwilę i przynosi mi w prezencie paczkę kadzidełek. Nawet ładnie pachną. Nie zamknęli mnie podczas kontroli, więc chyba wszystko z nimi ok. Gadamy sobie jeszcze dłuższą chwilę, a kiedy w końcu udaje mi się spławić wszystkich, włączam sobie hiszpańskie kreskówki (nie mam okna, więc po zgaszeniu światła byłoby za ciemno), przy których zasypiam mimo, że były całkiem interesujące.

Mój uroczy pokój:


Onion burger z maka - bardzo dobry:

Karolina dziś była nad jakimś wodospadem w okolicach Liberii:


Koszty:
- toaleta na dworcu w Liberii: 400 CRC;
- autobus w okolice Rincon de la Vieja: około 1300 CRC;
- opłata za płatną drogę: 700 CRC;
- wstęp do Rincon de la Vieja: 10 USD;
- duży sok: 1250 CRC;
- autobus z Liberii do San Jose: 3 965 CRC;
- pokój w gangu: 10 USD;
- burger w McDonaldzie: 1450 CRC.
  Razem:  7765 CRC i 20 USD, czyli jakieś 135 zł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz