poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - DZIEŃ 8

sobota, 3 czerwca 2017

Abjane -> centrum światowego konfliktu w Natanz -> Isfahan


O, jakie fajne działa przeciwlotnicze...



Budzi mnie gorąco. Przydałby się taki tropikalny namiot, albo sam środek od namiotu z tropikiem. Gdy rozpinam zamek, do środka wpadają muchy i nas gryzą. No nie da rady, trzeba wstać. Gdy zaczynamy krzątać się koło namiotu, ze środka wychodzi pan, który ma akurat dyżur (inny niż wczoraj) i zaprasza nas na herbatkę. W środku jest przyjemnie chłodno. Jest nam tak dobrze, że spędzamy na pogotowiu całe przedpołudnie. Kąpiemy się, ładujemy sprzęt, pierzemy nasze ciuchy (które na tym słońcu schną błyskawicznie) i gotujemy obiad. Takie proste rzeczy a tyle radości ;)



Nasza stacja pogotowia jest naprawdę na środku niczego. Pan nam tłumaczył, że jest tu w razie wypadku w tej części autostrady albo w okolicach Abjane i pobliskich wiosek.


Czuliśmy się tu jak u siebie w domu :)

Po tym przyjemnym odpoczynku ruszamy w kierunku wioski Abyaneh. Bardzo szybko łapiemy na stopa młodą parę. Nie chcą od nas kasy, częstują nas orzechami i herbatą. Miło.

Wstęp do Abjane kosztuje obcokrajowca 200 000 riali. Nie za bardzo da się to obejść, bo opłaty zbierają bezpośrednio przy drodze wjazdowej do miasta. Turystów jest dość sporo, nawet czasem gdzieniegdzie przemknie jakiś obcokrajowiec. Zdecydowana większość to jednak lokalni, często ubrani na ludowo. Mimo tego znów to my jesteśmy największą atrakcją ;)

Warto przespacerować się wąskimi uliczkami tej urokliwej wioski zbudowanej z mieszaniny gliny i siana. Część zabudowań jest zamieszkała.

Babuszki sprzedające w bramie lokalne pamiątki:

Piękne dziewczyny w pięknych, ludowych strojach:

Gdy usiedliśmy sobie na chwilę na pobliskim murku co chwilę podchodzili do nas lokalni turyści i chcieli sobie z nami robić zdjęcia. Ku uciesze Marka w większości były to całkiem fajne laski ;)

Świetliki zastępujące okna tam, gdzie nie dało się wybić tradycyjnych otworów:

Miejsce skupienia, modlitwy i odpoczynku w cieniu.

Pokój zadumy nad męczennikami.


W tego typu zabytkach najbardziej interesuje mnie widok z daleka (a najlepiej z wysoka), więc drapiemy się na przeciwległe wzgórze, pod ruiny zamku, skąd rozpościera się przepiękna panorama na całą okolicę. Spotykamy tam Irańczyka (świetnie mówiącego po angielsku) zachwalającego Jazd i mówiącego, że wielkim błędem byłoby nie odwiedzenie tego miasta. Wiemy, że jest tam przepięknie, ale raczej nie zdążymy. Zresztą miasta są daleko w tyle na naszej liście priorytetów.



Ruiny zamku, spod którego rozciąga się panorama na wioskę:

Widzicie te dziury na dole zdjęcia? To podziemne miasto. Kto chętny na eksplorację? ;)



W drodze powrotnej zabiera nas bardzo sympatyczny gość z mamą. Mama (tudzież babcia) zna trochę angielski, umie robić selfie i jest naprawdę bardzo sympatyczna.


To właśnie sympatyczna babcia, z którą jechaliśmy:


Wysiadamy na skrzyżowaniu dróg prowadzących do Kaszanu i Isfahanu (nasz kierowca jedzie do Kaszanu, musi więc odbić w tą drugą drogę). Jesteśmy w innym miejscu niż to, z którego wyruszaliśmy. Już jadąc wzdłuż drogi zauważyliśmy porozkładane działa przeciwlotnicze i budki wartownicze. Chyba jesteśmy niedaleko jakiś terenów wojskowych. Chętnie zrobilibyśmy zdjęcie, ale trochę się boimy, bo słyszeliśmy historie podróżników, którzy za fotki trafiali do więzienia. Robimy sobie przerwę na papierosa zastanawiając się, skąd najlepiej złapać stopa. Na tej dojazdówce auta jadą z małą prędkością, jest więc większa szansa na złapanie czegoś. Większość pojazdów skręca jednak na Kaszan. Staramy się nie kiwać na osobówki, jednak jedna z nich sama się obok nas zatrzymuje i mówi, że to miejsce jest niedobre do łapania stopa. Hmm. Proponują nam podwiezienie nas do jakiś bramek, ale nie chcemy z nimi jechać, mając w perspektywie widmo terminala. Po kilku kolejnych nieudanych próbach wychodzimy na autostradę w kierunku Isfahanu. Chcemy odejść trochę w miejsce, gdzie ciężarówki będą miały łatwiej zauważyć nas i zatrzymać się, ale zanim zaczynamy cokolwiek robić, zatrzymuje się jakaś osobówka i proponuje podwiezienie. Gość wygląda na cwaniaczka, ale nie dane nam było tego rozważać, bo nagle obok nas pojawia się skuter z jakimś policjantem i wojskowym. Pokazują na nas i o coś pytają naszego kierowcę. Pewnie zaniepokoiła ich nasza obecność blisko tych ich wojskowych terenów. Z drugiej jednak strony - gdyby rzeczywiście mieli tam coś strategicznego to przecież nie puszczaliby koło tego ogólnodostępnej drogi. Nasz pan uspokaja ich, po czym pakuje nasze plecaki do bagażnika i każe nam ładować się do środka. Policja i wojsko na szczęście odpuszczają. Gdy tylko ruszyliśmy, pan pokazał na stepy, koło których przed chwilą staliśmy i wyjaśnił: "atom". O w dupę! Zakład wzbogacania uranu (znalazłam później w Internecie, że był to zakład w Natanz), czyli jedno z miejsc będących przyczyną światowego konfliktu. Robi nam się słabo. Gdyby nas złapali to w najlepszym przypadku stracilibyśmy ze dwa dni na tłumaczenia. A w najgorszym zostalibyśmy uznani za szpiegów, a wtedy to sama nie wiem co by z nami mogli zrobić. Wtedy nie czytałam jeszcze publikacji Łukasza Supergana "Pieszo do irańskich nomadów" (którą to pozycję gorąco Wam polecam), dwukrotnie aresztowanego w Zagrosie (i to wcale nie w pobliżu instalacji wojskowych) pod zarzutem szpiegostwa. Raczej nie jest to coś, czego chcielibyśmy tutaj doświadczyć.
No nic, najważniejsze, że jedziemy. Upał trochę nas zmęczył, więc przysypiamy na parę minut. I znów budzimy się w jakimś miasteczku z dala od autostrady. Nosz kurwa, czy zawsze to się musi tak kończyć? Pan częstuje nas mango, po czym robi w miasteczku jakieś zakupy. Coś czujemy, że nie dojedziemy z nim daleko. No i rzeczywiście, gość zaprasza nas do siebie, czyli do miasteczka, gdzie zboczyliśmy z autostrady. Powtarzamy jednak jak mantrę "Isfahan, Isfahan", więc w końcu zrezygnowany wyrzuca nas przy drodze. I chce kasę. No wiedziałam. Mówimy mu, że przecież wyraźnie mówił, że nas podrzuci za darmo. Patrzy na nas żałośnie i stwierdza: "Pull na (pieniądze nie)? Okej", odwraca się i odjeżdża. Co to, kurwa, było?
Na autostradzie łapiemy tira, który podwozi nas do obwodnicy miasta. Kierowca pokazuje nam woreczek, który trzyma koło siebie, wymachuje nim i chwali się: "hasz, hasz". No ładnie, jeśli nie za szpiegostwo to zaraz utną nam głowy za posiadanie narkotyków. No bo skąd niby miejscowy miałby mieć narkotyki "w kraju bez narkotyków", jeśli nie od przyjezdnych? Na trasie co chwilę są posterunki policji, a dwójka białych w tirze raczej rzuca się w oczy.
Na szczęście nikt nas już dziś nie aresztował. Docieramy do rogatek, gdzie łapiemy na stopa autobus, który zawozi nas na dworzec południowy. No to jesteśmy w pierwszym od czasu rozpoczęcia wyprawy dużym mieście. Wszyscy się na mnie gapią, zwłaszcza Afgańczycy (których jest tutaj całkiem sporo). Trzeba będzie uważać - miasta to jednak coś zupełnie innego niż gościnne i niewinne prowincje. Nie chcemy brać taksówki a autobusy już o tej porze nie jeżdżą, więc idziemy te siedem - osiem kilometrów do mostu. Mamy okazję na spokojnie poprzyglądać się okolicy. Część drogi pokonujemy w towarzystwie czarnego jak sadza Francuza. Dwójka dziwnych białych i jeszcze dziwniejszy czarny to dopiero atrakcja ;) Koleś opowiada nam, jak ze względu na swoją inność jest co chwilę gdzieś zapraszany i goszczony. Chyba ma ochotę trochę z nami popodróżować, ale zaraz odłączył się, zaciekawiony jakimiś innymi ludźmi (w sumie chyba na szczęście, bo wyglądał na typa nastawionego na balety, więc i tak byśmy się pewnie nie dogadali).
No! W końcu - zmęczeni jak sto diabłów - docieramy do naszego celu - mostu trzydziestu trzech łuków. Piękności. Trafiamy na rzadki okres, gdy w rzece płynie woda. Idziemy na most i odpoczywamy chwilę we wnęce nad jednym z łuków. Myślimy nad spaniem na bulwarach przy rzece, ale są one pełne biwakujących Irańczyków i nie zapowiada się, żeby miały rychło opustoszeć. Idziemy więc coś zjeść. W okolicznych barach jest niestety jedynie podły fast-food, a najbardziej "miejscowym", co udało nam się znaleźć, był turecki kebab. Bardzo średni. Dowiadujemy się przy okazji, że park, gdzie można rozbić namiot, jest na końcu świata. Może to być prawda, bo to samo mówili nam taksówkarze na terminalu. Dobra, chrzanić to. Znajduję na mapie pierwszy lepszy park. Wygląda na dość "elegancki", jest tam też trochę ludzi, ale już nie takie tłumy jak przy moście. Znajdujemy ustronne miejsce i kładziemy się pod gołym niebem, wskakując jedynie pod śpiwory. Ze względu na moje twarde spanie zaplątuję się w ramię plecaka, wszystkie cenne rzeczy wsadzam do śpiwora i zasypiam w tej misternej konstrukcji, która nie pozwala mi się ruszyć.








Koszty:
- 200 000 wstęp do Abjane;
-   30 000 papierosy w Abjane;
-   35 000 papierosy w Isfahanie;
- 240 000 kebab w Isfahanie.
= 505 000 riali

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz