poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - DZIEŃ 9

niedziela, 4 czerwca 2017

Isfahan -> ciekawa nocna podróż stopem -> Pasargady

Żałobne święto, sukiennice i pijani kierowcy


Wbrew pozorom całkiem dobrze się w tym parku wyspaliśmy. Dobrze nam tu siedzieć sobie w cieniu. Spędzamy tu jeszcze dłuższą chwilkę, gotując śniadanko i doprowadzając się do porządku w publicznej toalecie. Na Isfahan przeznaczamy tylko jeden dzień, więc chcemy skoncentrować się na okolicach Placu Imama.


Gdy docieramy na plac dowiadujemy się, że ze względu na rocznicę śmierci imama Chomeiniego wszystko będzie dziś zamknięte. No nic, wysyłamy pocztówki i idziemy rozejrzeć się po placu. Poznajemy bardzo sympatyczną turystkę z Peru, która rekomenduje nam Persepolis. Mówi, że jest co najmniej tak porywające jak Machu Picchu, albo nawet i bardziej. Dajemy się przekonać.
Plac Imama otaczają pasaże handlowe. Takie sukiennice, tylko większe i rozmieszczone dookoła, a nie tak jak w Krakowie - na środku. Zanim jednak idziemy rozejrzeć się w świecie pamiątek i dywanów spotykamy znów naszą Peruwiankę, która krzyczy nam, żebyśmy szybko szli do meczetu imama, bo można wejść za darmo. No to idziemy. Rzeczywiście można wejść i nikt nie pobiera opłat. Ochroniarz zatrzymuje nas tylko po to, żeby zapytać z ciekawości, skąd jesteśmy. Gdy słyszy "Lachestan" rozpromienia się i zaczyna chwalić naszych siatkarzy. My chwalimy siatkarzy irańskich. Dzisiaj ma być mecz Polska - Iran. Obstawiamy wyniki. My mówimy 3:2 dla nas. Pan ochroniarz zamyśla się i rzuca: 3:1 dla Iranu. Jak się okaże za kilka godzin - trafił w dziesiątkę.

Pamiątki na okolicznym straganie:

Lokalna moda:

Popularny motyw lampy naftowej:

To właśnie meczet imama, do którego udało nam się wejść:
  



Jak pewnie wiecie, wejścia do meczetów są osobne dla mężczyzn i kobiet. Zostawiam więc Markowi plecak i wchodzę wejściem "damskim" zaopatrzona jedynie w aparat. Trochę się obawiam, jak zareagują modlące się muzułmanki na widok białej, i to w dodatku z aparatem. Jak się potem okaże - niesłusznie. Od razu ubierają mnie w czador, jedna z kobiet sama bierze ode mnie aparat żeby zrobić mi zdjęcie. Nikt nie patrzy krzywo, zapraszają mnie do siebie, podają krzesło, każą usiąść z nimi. Są bardzo pozytywnie ciekawe, pytają, skąd jestem, czy podoba mi się Iran, gdzie już byłam a gdzie dopiero będę. Bardo przyjazna, ciepła atmosfera. Nie przypuszczałam, że w meczecie może być tak fajnie.




Plac Imama - jak podaje przewodnik Lemańczyka - początkowo był wykorzystywany jako boisko do gry w polo. Rozmiarowo jest ponad dwa razy większy od rynku w Krakowie. Oprócz meczetu imama (zwanego dawniej królewskim) znajduje się tam jeszcze meczet Szejcha Lotf Allaha i pałac Ali Qapu. Niestety oba obiekty są dziś zamknięte. Nie wejdziemy też pewnie do pałacu Chehel Sotoun ani na trzęsące się minarety. No trudno, może uda się dostać chociaż do świątyni ognia. Tymczasem idziemy pogapić się na pamiątki. Chyba na razie nie będziemy nic kupować - zrobimy jakieś zakupy w Kaszanie w drodze powrotnej (jak się później okaże - na targu w Kaszanie nie ma praktycznie żadnych pamiątek, no ale o tym później).





Tradycyjny sklep z dywanami:

 

 










Meczet Szejcha Lotf Allaha ze słynną kopułą:






Podczas krótkiego odpoczynku na ławce poznajemy dwóch młodych, sympatycznych chłopaków. Rozmawiamy z nimi trochę o życiu. Mówią, że - podobnie jak większość młodych ludzi w Iranie - są ateistami i że strasznie ich wkurza to, że muszą udawać religijnych. I że chętnie by się stąd wyrwali. Gdy zapalamy papierosa, obok zjawiają się jakieś kobiety w czadorach, które mówią coś, po czym odchodzą. Chłopaki tłumaczą, że tym kobietom nie podoba się nasze (w szczególności moje) palenie, ale gdy chcę zgasić papierosa protestują ze śmiechem i mówią, żeby się absolutnie nie przejmować. Mówią, że ludzie tu normalnie palą, piją i generalnie robią wszystko to, co zakazane - taki jest przejaw ich buntu przeciwko reżimowi ajatollahów.




Podczas oglądania takich wełnianych frędzelków, które chciałam kupić jako pamiątki (tanie, miękkie, lekkie) wdaję się w bardzo miłą rozmowę z panem sprzedawcą. Pokazuje mi książkę znajomej Polki. Zaprasza nas też na herbatę z szafranem. Nie trzeba nas długo namawiać :)

To właśnie nasz pan sprzedawca. Okazał się całkiem światowym człowiekiem, jeżdżącym na wakacje między innymi do Tajlandii. Gdy pytamy go o średnie zarobki w Iranie odpowiada nam, że około 3000 dolarów. Ile? 300? Nie, 3000. Podejrzewamy, że to jakaś ściema (co rzeczywiście później się okaże), ale od tej pory żartujemy, że pierdolimy, nie wracamy, zostajemy tu na zawsze ;)


Jedyne w swoim rodzaju perskie dywany:


Szafranowa herbatka. To żółte okrągłe to takie blaszki cukrowo-szafranowe. Często spotykaliśmy je też w formie lizaków, którymi mieszało się herbatę zamiast łyżką.

Perski znak stopu:

Pan, który tak po prostu przysiadł się do nas na ławce w parku i siedział z nami dopóki sobie nie poszliśmy :) Palił papierosy (w środku dnia w miejscu publicznym) i wybuchnął śmiechem, gdy zapytałam go, czy obchodzi ramadan.


Zanim wyruszymy w stronę świątyni ognia (trzeba do niej jechać autobusem) idziemy jeszcze zobaczyć most w świetle dnia. Dobrze, że w rzece jest woda. Choć zdjęcia mostu na tle popękanej gliny, które widziałam u innych podróżników, też mają w sobie to coś.





Jak wszędzie jesteśmy atrakcją turystyczną. Cieszymy się razem z Irańczykami, którzy pękają z dumy, że obcokrajowcy odwiedzili ich kraj. Naprawdę cieszymy się, że tu jesteśmy.




Znalezienie właściwego autobusu do Świątyni Ognia nie było trudne. Miejsce to jest mniej-więcej zaznaczone w przewodniku Lemańczyka (mówię, że mniej-więcej, bo z racji przebudowy dróg przystanek znajdował się trochę gdzie indziej), niedaleko mostu. Wystarczy zapytać ludzi albo kierowcę jakiegokolwiek autobusu, na pewno chętnie Was pokierują.
Świątynia Ognia jest miejscem kultu poprzedniej religii - zoroastryzmu (zwanego też zaratustrianizmem), którego wyznawcą był między innymi Freddie Mercury. Ze względu na święto brama jest zamknięta, ale zauważamy dzikie przejście przez  brakujący fragment ogrodzenia. No to włamanie zaliczone :)
Żeby dostać się do świątyni należy wdrapać się na całkiem sporą górkę. Normalnie nie byłoby to problemem, ale z plecakami jest to pewien czelendż. Przez całą drogę towarzyszy nam jakiś miejscowy. Z jednej strony to dobrze, bo pokazuje nam drogę, z drugiej jednak trochę nas wkurza, bo dupek śmieje się z naszego tempa wspinaczki. Co to, kurwa, wyścigi? Niech sobie pochodzi tydzień z 20 kilo na plecach to wtedy pogadamy. W końcu, ledwo żywi (a raczej - ja ledwo żywa) docieramy na górę. Odpoczywamy dłuższą chwilę, kontemplując widoki i trochę czekając na to, aż nasz przyjaciel straci cierpliwość i sobie pójdzie. Rozmawiamy trochę z napotkanymi irańskimi turystami. Jeden z nich mówi po angielsku, więc radzimy się go w kwestii pustyni odpowiedniej na nocleg. Postanawiamy zaczekać tu do zachodu słońca. Nasz przyjaciel rzeczywiście traci w pewnym momencie cierpliwość i żegna się z nami, dając nam islamską bransoletkę z prorokami. Czyli teraz jesteśmy szyitami (jedną z różnic są prorocy, których uznają jako następców Mahometa, a na naszej bransoletce pomiędzy innymi świętymi widnieje tam między innymi imię Alego i jego synów). Nie żebyśmy umieli czytać po persku - pan wyrecytował nam te wszystkie imiona niczym modlitwę.












To Świątynia Ognia widziana z dołu:

Do trzęsących się minaretów już nie zdążymy. I tak są dziś zamknięte, a ponoć z zewnątrz nic specjalnego. No nic, trzeba wracać. Mamy bardzo ambitny plan znaleźć się rano w Szirazie (lub w Persepolis - w zależności od tego, co i gdzie nam się uda złapać. Postanawiamy kontynuować naszą autostopową tradycję, bo wbrew pozorom to mniej zachodu od szukania terminala. Po spławieniu jakiegoś taksówkarza, który nie dość, że wymyślił sobie jakąś dziką cenę to jeszcze chciał oszukać na kilometrach (twierdził, że do centrum jest stąd 40 kilometrów i zrobił bardzo zawstydzoną minę, gdy mu pokazaliśmy, że według GPS-a to dokładnie 23 km) znajdujemy jakiś skrót i idziemy pieszo do większej drogi. Tam praktycznie od razu zatrzymuje się jakaś osobówka i oferuje nam podwiezienie. Hmm, tylko jak mu teraz powiedzieć, żeby wysadził nas tam, gdzie chcemy? Chłopaki są bardzo sympatyczni i chętni wieźć nas na terminal. Nie, tylko nie na terminal. Słowo na "t" skutecznie mobilizuje nas do wymyślenia bajki o koledze, który czeka na nas w parku niedaleko drogi, na której chcemy stopować dalej. Na szczęście łyknęli. Trochę się kłócą między sobą, bo jeden z nich chyba chciałby wziąć od nas kasę za to podwiezienie, ale ten drugi (mówiący po angielsku, więc "światowy") tłumaczył mu chyba, że to nie wypada. Koniec końców zawożą nas tam, gdzie trzeba, żegnają się i odjeżdżają. Przechodzimy więc na drugą stronę ulicy (co wcale nie było takie proste, ale dzięki pomocy taksówkarza i jakiejś pani na przystanku zlokalizowaliśmy przejście podziemne) i idziemy spory kawałek w miejsce, gdzie większe auta miałyby szansę się nam zatrzymać. No i ciul, osobówka. Sama się zatrzymała. Stoimy i dyskutujemy, nic się nawzajem nie rozumiejąc. Staje druga osobówka. No super, zaraz całą autostradę zablokujemy a na końcu nas aresztują. Na szczęście drugi kierowca zna trochę angielski i chętnie nas za darmo podwiezie. Wskazujemy jakąś stację benzynową, która akurat jest w pobliżu na mapie i mówimy, że tam będzie czekał nasz tajemniczy kolega. Klnę pod nosem, gdy okazuje się, że stacja jest zamknięta na głucho, ale na szczęście nasz kierowca nie wnika w szczegóły tylko wysadza nas bez problemów. Dobra, jesteśmy już trochę od miasta, ale miejsce na autostop dalej nie jest rewelacyjne. Stoimy w ciemnym zadupiu, więc nawet z latarką możemy nie  być dostatecznie widoczni dla tirów. Nic to, próbujemy. Zanim jednak zdążymy pokiwać, zatrzymuje się jakaś osobówka. Z dwoma kolesiami. Jeden z nich - kierowca - jest dziko zachwycony, że nas widzi. Zaprasza nas do samochodu, a jeśli chcemy to do swojego domu czy gdziekolwiek zapragniemy, bo on chce, żebyśmy poznali irańską gościnność i czuli się bezpiecznie. Gdyby on wiedział, ile my tej gościnności już tu zaznaliśmy... Wygląda na to, że się go nie pozbędziemy. Trzeba będzie z nim jechać. Żeby tylko nie wywiózł nas na jakiś terminal bo już tak ładnie odjechaliśmy od miasta. Marek pyta, czy przypadkiem nie czuję od niego alkohol. No rzeczywiście trochę czuję, zresztą zachowuje się jak najebany. Niezły numer. Dobra, po wymuszeniu na nim obietnicy, że nas zawiezie dokładnie tam gdzie chcemy wsiadamy. Okazuje się, że koleś naprawdę jest pijany. Mają w samochodzie butelkę jakiego lokalnego bimbru (podobno palmowego) i tak sobie piją, jadąc samochodem. Widząc naszą konsternację proponują, żebyśmy się z nimi napili. Mamy ochotę spróbować tego lokalnego specjału, ale boimy się,  bo będziemy potem śmierdzieć tym alkoholem a nie wiadomo, z kim pojedziemy dalej. Koleś jedzie nieco niepewnie i lekkim zygzakiem, ale jakoś poruszamy się do przodu. Zapinamy pasy i zaciskamy zęby - dobra, będzie co będzie. Kilka razy zatrzymujemy się, żeby kupić coś do jedzenia (głównie chipsy i soczki, którymi co chwilę nas częstowali), wysikać się (w przypadku naszego kierowcy) lub zaczerpnąć świeżego powietrza (to też w przypadku naszego kierowcy). Chłopak tłumaczy, że ze względu na zakaz picia alkoholu piją w miejscach, w których najtrudniej ich złapać. W "kraju bez alkoholu" nie ma przecież policjantów z balonikami, więc najebanie się w aucie niesie ze sobą najmniejsze ryzyko wpadki. Poraża nas ta logika. Chcemy wysiąść gdzieś przy interesującej nas drodze, więc najpierw próbuję go pokierować na jakiś pobliski park, a gdy okazuje się, że tam nic nie ma to na stację benzynową (na szczęście czynną). Gość nie jest głupi i chyba nie za bardzo kupuje historyjkę o tajemniczych kolegach z rozładowanymi komórkami. Nawet po dojechaniu na miejsce nie chce nas tu zostawić (standardowa gadka o niebezpiecznych dzikich psach i dodatkowo o niebezpiecznych, "dzikich" wiejskich ludziach, jakże innych niż tacy jak on, "miastowy"). Mamy już jednak doświadczenie w tego typu sytuacjach, pod pozorem wręczenia mu prezentu w postaci pocztówki z Polski uwalniamy nasze plecaki z bagażnika i przygotowujemy się do ucieczki. Zapewniamy gorąco, że będziemy tu grzecznie czekać na naszych przyjaciół, wymieniamy się numerami telefonu i obiecujemy dzwonić od razu gdyby coś się działo. Kolesie stwierdzają, że w takim razie oni pójdą do obsługi stacji i powiedzą im, żeby się nami zajęli. O, co to to nie. Niedoczekanie. Ale mówimy, że tak, świetny pomysł, idźcie, idźcie, a my tu na was poczekamy. Gdy tylko zniknęli za drzwiami stacji dajemy w długą za pierwsze lepsze tiry. Chyba się udało. No, chyba nie do końca. Wprawdzie zgubiliśmy kolesi, ale znalazła nas policja. Podjeżdżają panowie w radiowozie i pytają, co tu robimy, skąd jesteśmy i czy niczego nie potrzebujemy. Uff, jak dobrze, że nie piliśmy tej wódki. Gdy tylko znikają z pola widzenia, przechodzimy na drugą stronę ulicy i łapiemy coś, stojąc w ciemnościach i machając latarką. Zatrzymuje się nam cysterna z gazem. Gość jedzie do Shirazu. Fantastycznie! Jesteśmy już tak wykończeni, że niemal natychmiast zasypiamy. Pan poleca nam ułożyć się na pryczach, pożycza mi nawet swoją kurtkę żebym się przykryła. Jest ciepło, miło i przyjemnie. Mam nadzieję, że obudzimy się w Szirazie.


Koszty:
- 240 000 pamiątki (pompony);
-   35 000 papierosy;
-   20 000 dwa bilety autobusowe w Isfahan;
-   50 000 pocztówka + znaczek Marka
- 150 000 trzy pocztówki + trzy znaczki Marty
= 495 000 riali

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz