poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - DZIEŃ 7

piątek, 2 czerwca 2017

Badab Soort -> stacja pogotowia przy Abjane

Ucieczka przed gościnnością i islamskie modły


Rano okazało się, że dobrze, że nie poszliśmy w nocy dalej, bo poszlibyśmy źle. Nie widzieliśmy, że za rzeką jest droga i odbilibyśmy w lewo. Nic nas nie zjadło - jest dobrze. Wprawdzie Marek napotkał idąc siku jakiś lokalny gatunek węża, ale póki co wszyscy żyjemy. Zbieramy się i ruszamy w kierunku wskazanym przez mapę. Okazuje się, że nasz cel jest nawet jeszcze wcześniej. Najpierw zauważamy ludzi, postanawiamy więc zobaczyć, czy coś tam jest. No i jest. Cel naszej długiej drogi :)


Jest nawet i infrastruktura turystyczna, w której mili panowie zapraszają na czaj. Jeżdżą tutaj ciężarówki z turystami na pace, więc miejsce to nie jest aż tak nieznane jakby się mogło wydawać. Zanim przyjrzymy się bliżej temu pięknemu okazowi natury rozkładamy się na uboczu i dyskretnie robimy sobie śniadanko.



Podobnie jak tureckie Pammukale, tak i tutaj część tarasów jest wyschnięta. Na same tarasy wchodzić nie można - rząd ustawionych kamieni wytycza miejsca, gdzie można spacerować.


Źródło wody mineralnej - ponoć bardzo zdrowej na żołądek. Smakowała trochę jak nasze wody uzdrowiskowe. Wypiłam, żyję.








Kilka sympatycznych okazów tutejszej fauny:



Badab Soort są otoczone przepięknymi górami. Aż się chce wrócić tu kiedyś na trekking.

Jest tu też małe jeziorko z chłodną wodą. Chętnie wykąpałabym się gdyby nie konieczność wchodzenia do wody w pełnym ubraniu. Oczywiście restrykcje dotyczą tylko kobiet - panowie bez oporów rozbierali się do gaci i wskakiwali do wody.
Nad jeziorkiem zaprzyjaźniam się z dwoma irańskimi starszymi małżeństwami, też turystami. Kobiety trochę mówią po angielsku, prawdopodobnie jeszcze z czasów sprzed rewolucji islamskiej. Dostajemy w prezencie trochę owoców i warzyw. W międzyczasie Marek znajduje parę Czechów, którzy przyjechali tu swoim jeepem. Zgodzili się zabrać nas do najbliższej drogi. Super, nie będziemy musieli maszerować tych ładnych kilku(nastu?) kilometrów.











To właśnie napotkani Czesi, bardzo sympatyczna para. Zachęcam Was do polubienia ich strony facebookowej, mają tam przecudne zdjęcia. Obecnie są w siedmiomiesięcznej podróży po Azji Środkowej. Warto ich śledzić :)


Podczas wspólnej podróży okazało się, że nasi Czesi zgubili gdzieś tableta, na którym mieli wgrane wszystkie mapy. Mam nadzieję, że udało im się go znaleźć albo kupić tanio jakiś nowy.
Zanim złapiemy kolejnego stopa robimy małe zakupy w pobliskim sklepiku. Marek śmieje się, że niepotrzebnie brał zapas jedzenia i konserw, bo na miejscu kupiłby sobie tańsze.
Jesteśmy ciekawi napoju o nazwie Dough. Jest to coś mlecznego, podobnego w smaku do Ayranu z tym, że gazowane. Dobre.
Poniżej Marek medytujący nad Doughami :)

Jak w każdym innym miejscu tak i tutaj wzbudzamy zainteresowanie. Podchodzą do nas jacyś młodzi mężczyźni, rozmawiamy chwilę o samochodach. Samochody to bardzo popularny temat. W Iranie jest ich niewielki wybór, bo poza Saipami i Mumami na drogach spotyka się głównie Renaulty. Są więc ciekawi, czym jeżdżą obcokrajowcy i jakie u nich są popularne marki samochodów. Dostajemy przepyszny, jeszcze ciepły chleb (wydaje mi się, że jest to tradycyjny chleb barbari). Tak posileni możemy ruszać na południe.

Nauczeni doświadczeniem, odchodzimy jak najdalej od cywilizacji. Okazało się, ze nie musimy nic łapać, bo nie dalej jak po kilometrze zatrzymuje się rozklekotana ciężarówka, holująca jakiś wrak samochodu. Demon prędkości to nie będzie, ale co nam szkodzi.

Okaz napotkany po drodze:

W samochodzie siedzi już dwóch gości, więc najpierw ładujemy się na pakę. Panowie po chwili stwierdzają jednak, że tam nam będzie za zimno i pakują nas do kabiny. Jesteśmy ściśnięci jak sardynki, ale jedziemy. Chcemy się dostać do Semnan, stamtąd do Garmsar no i dalej gdziekolwiek na południe. Byłoby świetnie dojechać w okolice wioski Abjane, no ale zobaczymy.
Nasi panowie są bardzo... oryginalni. Jeden cały czas się cieszy i śpiewa, a drugi cały czas odmawia jakiś różaniec. Pan pobożny widząc, że mu się przyglądam, daje mi ten różaniec i każe się modlić. No więc się modlę. Koleś wygląda na fanatyka, więc lepiej z nim nie zadzierać. Podczas gdy ja obracam paciorki różańca, pan pobożny przerzuca się na modlitewnik. Po chwili każe nam całować tą książeczkę. No nic, całujemy. Za chwilę podsuwa nam do pocałowania jakiś pierścień. Całujemy. Gdy dojeżdżamy na miejsce, Marek dostaje pierścień i książeczkę na zawsze, ja mam zatrzymać sobie różaniec. Chyba zostaliśmy przyjęci do grona "rodziny".


Nasi panowie z lawety wybrali trasę przez jakąś boczną drogę, dzięki czemu jechaliśmy przez bardzo malownicze góry.


To właśnie nasz pan pobożny:


W Semnan wysadzają nas - a jakże - na terminalu. W tym przypadku to akurat nie problem, bo interesująca nas droga jest niedaleko. Trochę podładowujemy telefon, po czym ruszamy w dalszą podróż.

Bawełna (albo coś podobnego) rosnąca przy drodze:

Zachód słońca nad naszym miejscem do stopowania:


Pierwszego tira udaje nam się złapać bardzo szybko. Jest to tir z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście turecki. Obcokrajowe ciężarówki naprawdę wyróżniają się tu wielkością, szybkością i wyglądem. Pan Turek jedzie na postój do Garmsar. W porządku, stamtąd złapiemy sobie coś nowego. Rozmawiamy sobie całkiem sympatycznie mimo braku wspólnego języka. Oczywiście jak kretynka przy wymienianiu miejsc, w których byliśmy mówię mu, że byliśmy w Kurdystanie i gdy pyta, czy mi się podobało, odpowiadam jak ostatni łoś, że "Kurdystan good". Do Turka, który w dodatku kilkukrotnie powtarzał, że jest Arabem. Dobrze, że nas nie wysadził...
W Garmsarze zatrzymujemy się na jakimś postoju dla tirów. Od razu znajdują się chętni, żeby nas ugościć. Mówimy, że nie, że chcemy jechać dalej. Pan, który jest chyba właścicielem obiektu proponuje, żebyśmy się chociaż kawy napili. Hmm, w sumie czemu nie. W Iranie jeszcze kawy nie piliśmy, więc przyjmujemy zaproszenie. Prowadzą nas do jakiegoś budynku, który chyba kiedyś będzie hotelem, a tymczasem jest jeszcze trochę w budowie. W środku jest elegancko i dość tandetnie wyglądająca restauracja. Na ścianie, obok obowiązkowych portretów ajatollahów jest duża mapa Turcji. Napisy też są po arabsku. Najwidoczniej to obiekt stworzony pod tureckich tirowców. Wypijamy kawę, za którą nie chcą od nas pieniędzy i ruszamy w dalszą drogę. Tu jednak pojawiają się schody. Gdy próbujemy wyjść, ochroniarz i właściciel obiektu przekonują nas, żebyśmy zostali tutaj na noc, że niebezpiecznie, psy dzikie i że to tej porze nic nie znajdziemy. Zanocujmy u nich, a rano odstawią nas na terminal, skąd złapiemy autobus do interesującej nas lokalizacji. Niech to szlag! Po kilkukrotnych próbach zapewnienia, że naprawdę chcemy sobie iść i że świetnie sobie poradzimy poddajemy się i dajemy się zaprowadzić do mini parku, gdzie wskazują nam miejsce na namiot. Czekamy chwilę aż zostaniemy sami i próbujemy znaleźć inne wyjście. Teren jest ogrodzony. Jedynym wyjściem jest budka ochroniarza przy bramie. Ciężka sprawa. Wygląda na to, że jesteśmy tu uwięzieni. No nic, czekamy tu chwilę, po czym postanawiamy podjąć próbę ucieczki. Szczęście nam sprzyja - pan ochroniarz akurat jest gdzieś na obchodzie, a właściciel akurat wchodzi do budynku. No to w długą. Mijamy rzędy tirów, w tym naszego kierowcę z kolegą. Było mi trochę żal, że nie mogliśmy zatrzymać się i się z nimi pożegnać, ale wtedy byśmy się na pewno stamtąd nie wydostali. Gdy zniknęliśmy w ciemności obejrzeliśmy się do tyłu: pan właściciel obserwuje nas z okna.
Jesteśmy wolni. Szybkim krokiem docieramy do drogi, którą pokonujemy kilka kilometrów do skrzyżowania. Psy rzeczywiście gdzieś tam szczekają, ale na szczęście nie podchodzą zbyt blisko. Gdy docieramy na miejsce okazuje się, że nie za bardzo mamy czym jechać. Czyżby tamten gość miał rację, że o tej porze nic nie jeździ na południe? Wszystkie duże samochody skręcają na Teheran, a osobówek nie chcemy łapać żeby znów nie wylądować na jakimś terminalu.W końcu jednak zatrzymuje się jakaś ciężarówka. Goście z niej są zachwyceni, że z nimi jedziemy. Jeden z nich co chwilę robi sobie z nami selfie. No tak, dwóch dziwnych białych na środku nocy na autostradzie to nie jest chyba codzienny widok. Podrzucają nas do bramek, gdzie łapiemy tira. Pan jedzie na południe, więc wyrzuci nas przy drodze na Abjane. Będziemy spać na jakimś dzikim zadupiu, ale przynajmniej możemy się  trochę przekimać w samochodzie.
Na miejsce docieramy bardzo późnym wieczorem. Zadupie jest rzeczywiście dzikie. Tylko droga i step dookoła. A na środku tego niczego jakaś oświetlona buda. Co to może być? Okolica nie wygląda przyjaźnie, więc podchodzimy do tej budki zapytać, czy możemy sobie gdzieś tutaj rozbić namiot. Budka okazuje się pogotowiem ratunkowym. Nigdzie nie umiem znaleźć wejścia (jak się jutro okaże, było zasłonięte razem z wyjazdem dla karetek taką wielką żaluzją), więc podchodzę do okna, w którym się świeci. Widzę pana, który modli się na dywanie. Czekam chwilę aż skończy, po czym pukam w okno. Patrzy na mnie skonsternowany i trochę przestraszony. Mówię mu, że "czador, indża" (bardzo popularne słowo: "indża" to "tutaj", natomiast "ondża" to "tam"). Pan macha głową, że tak, po czym znika i gasi światło. Szczerze mówiąc, miałam cichą nadzieję na jakąś gościnę, no ale dobre i to. Przed oknami mają taki mini ogródek - nie, żeby na tej pustyni coś rosło - po prostu jakieś cierniste krzewy i obok mały, ale równy i w miarę płaski placyk. Rozkładamy się tam i zasypiamy, licząc na to, że nie przegonią nas stamtąd o szóstej rano.


Koszty:
- 60 000 woda, papierosy i dwa doughy
= 60 000 riali

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz