poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - DZIEŃ 6

czwartek, 1 czerwca 2017

Bandar-e Tourkaman -> koniec świata -> okolice Badab-e Surt

"Skorpiony, tylko nie na mnie!"


Dzisiejszy dzień zdecydowanie wymknie się spod kontroli. Zresztą jak każdy inny ;) Ale od początku.
Budzimy się później niż sobie zaplanowaliśmy. Pyszne śniadanko już na nas czeka. To tym bardziej miłe, że nasi gospodarze poszczą ze względu na Ramadan.
Po śniadanku żegnamy się czule, wymieniamy się namiarami, dostaję też ręczniczek w prezencie. Nasz pan zatrzymuje nam auto, które zawiezie nas do Kord Kooy. Z tego co mówił Irańczyk - znajomy Marka, do Badab Soort trzeba jechać przez Sari. To dość spore koło, zastanawiamy się więc, czy nie da się dotrzeć tam z miejscowości Behszahr (z tego co wydaje mi się teraz, jest możliwość, ale z miejscowości Galugah, sprawdźcie to ;) ). Nasz kierowca - bardzo miły Turkmen - mówi nam, że może nas zawieźć do Sari za 300 tysięcy riali a do Behszahr za 200. Autobus pewnie wyszedłby podobnie, więc się zgadzamy. Zna parę słów po angielsku, więc rozmowa nawet się klei. Gdy docieramy do Behszahr mam już dość dobrze rozpoznaną mapę. Wydaje mi się, że nie ma szans żeby dotrzeć stąd do Badab Soort. Nasz pan jednak chce nas tam zawieźć. Pyta miejscowych, którzy wskazują mu drogę. Boimy się jednego: nieopodal naszych tarasów jest miejscowość o takiej samej nazwie. Z miejscowości Badab Soort do Badab Soort o który nam chodzi nie ma połączenia. Tłumaczymy jak tylko możemy, że woda, że tarasy, kamień, że wioska nie i pola ryżowe też nie. Z duszą na ramieniu patrzymy, jak nasze auto zagłębia się w coraz większe zadupia a droga staje się coraz gorsza. Pytani po drodze ludzie jednak ciągle wskazują nam jakiś kierunek. Dobra no, będzie co będzie. Póki co podziwiamy egzotyczny jak na Iran krajobraz: woda, ryż, chmury i zielone lasy.

Tradycyjna uprawa pól ryżowych:




Czy to na pewno Iran?



Gdy droga na mapie się kończy a my dalej jedziemy zaczynam mieć nadzieję, że może jednak dojedziemy. Nic bardziej mylnego. Udaje nam się dojechać kawałek za wioską Badab Soort (kurwa, wiedziałam!), po czym droga robi się tak kiepska, że osobówka nie ma szans przejechać. Prawdopodobnie zresztą ta droga skończy się gdzieś przy jakimś ostatnim domku. No to jesteśmy dzień w plecy. Ale za to widzieliśmy chyba największe możliwe zadupie Iranu. Miejsca na sto procent nietknięte ręką (nogą?) turysty.
Znajduję na mapie jakąś trasę, która może nas stąd wyprowadzić, ale pan w tym momencie mówi, że nie ma paliwa. No super. Utknęliśmy na końcu świata. Wracamy do wioski zapytać w jedynym sklepie, czy mają benzynę. Nie mają, ale ktoś ma nam ją przywieźć. No nic, czekamy. Zaczyna padać. Warto było jechać na to zadupie choćby po to, żeby doświadczyć irańskiego deszczu. Nie był taki jak u nas, zaledwie taka delikatna mgiełka sprawiająca, że widzimy i czujemy te "krople", ale wcale nie jesteśmy mokrzy.
W międzyczasie nasz pan kierowca zostaje uświadomiony przez miejscowych, gdzie naprawdę leży miejsce, w które chcemy się dostać. Widzę przerażenie w jego oczach, gdy mówi, że jednak trzeba jechać przez Sari. No nic, nie ma wyjścia. Tracimy kolejne parę godzin na powrót tą samą drogą. Coś czuję, że się nie wypłacimy.
W Sari zjawiamy się o zachodzie słońca. Nasz pan chce nas tu zostawić i wrócić do żony. Chyba boi się już gdziekolwiek z nami jechać, bo już przeczuwa, gdzie tym razem go wywieziemy ;) Na szczęście daje się jednak namówić. Chce za to trochę kasy, ale najważniejsze jest, żebyśmy się tam jakoś w końcu dostali. W gruncie rzeczy to moglibyśmy się kłócić o tą kasę, bo w końcu sam popieprzył trasy i miejsce docelowe, ale jest nam go żal, bo naprawdę się starał. To też mówi wiele o infrastrukturze turystycznej w Iranie: Badab Soort jest naprawdę zajebistym miejscem, a mimo tego nikt miejscowy w okolicy o nim nie słyszał. A przecież mogliby na tym taką kasę robić.

To nasz pan kierowca:

Pan kierowca narzeka, że nie zna drogi, ale tłumaczymy, że my znamy i go pokierujemy. Patrzy na nas krzywo, ale się zgadza. Na szczęście mapa (aplikacja maps.me) kieruje nas tak, jak trzeba. Czyli pod znak mówiący, że springs są za parę kilometrów. Jedziemy jeszcze trochę szutrową drogą, ale gdy kamienie są zbyt duże by można było po nich przejechać pan kierowca wysadza nas (pewnie myśli sobie: "uff, nareszcie") i odjeżdża w nieznane, zostawiając nas na środku niczego. Jest tak ciemno, że za bardzo nie widzimy nawet okolicy, w której jesteśmy. Odpalamy czołówki i ruszamy przed siebie. Nagle widzę jak coś przebiega mi drogę. Owad, ale całkiem spory. Świecę w jego stronę czołówką. Skorpion. Jasna cholera. Tyle o nich gadaliśmy, ale nie przypuszczałam, że spotkamy je na własne oczy. I to w nocy. W środku niczego. Wiele kilometrów od najbliższej cywilizacji. Ojapierdolę. W Iranie podobno żyje 55 gatunków skorpionów, które zabijają około 20 osób rocznie. Ponoć im większy, tym mniej jadowity. Ten wygląda na sporego. I patrzy na mnie. Nie mam pojęcia, jak taki potworek może się zachować. Ucieknie? Skoczy na mnie? Opluje jadem? Będzie mnie gonić? Był szybki, więc w  tych ciemnościach nigdy nic nie wiadomo. A może tu jest pełno skorpionów? Czuję, jak obłażą mnie skorpiony. To może jednak podarujemy sobie nocny trekking. Wybieramy w miarę płaskie miejsce, rozkładamy namiot i ekspresowo wrzucamy tam nasze plecaki, otrzepując je z ewentualnych gadów i płazów (choć i tak nie uniknęłam pająka w plecaku). Mam nadzieję, że nic nas w nocy nie zeżre. Naprawdę dzika przygoda.


Koszty:
- 1 300 000 - taksówka obieżyświat do Badab-e Surt;
-      15 000 - papierosy kupione na końcu świata
= 1 315 000 riali

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz