poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - DZIEŃ 5

środa, 31 maja 2017

Czalus -> Bandar-e Torkaman

Irańsko-turkmeńska gościnność w niegościnnym miejscu


Do Czalus dotarliśmy wczesnym rankiem. Chcemy spać. Spać, spać, spać. Idziemy na plaż, rzucamy się na piasek z plecakami pod głową i znikamy na kilka godzin. Ponoć w międzyczasie jakiś pan próbował nas usilnie namówić do pójścia z nim do jego domu, a po odmowie wrócił z workiem truskawek dla nas. Bardzo miło z jego strony.


Niebo nad ranem wydawało się pochmurne, ale tym, co mnie obudziło było właśnie gorąco, które sprawiało, że wnętrze mojego śpiwora zamieniało się w piekarnik. Zbieramy się więc i idziemy gotować ryż pod plażową wiatą. Obok nas miejscowi jeżdżą sobie motorówką i obserwują nas ukradkiem.




Dziś już i tak nie dotrzemy do Badab Surt, więc najpierw pojedziemy do Bandar-e Torkamen, turkmeńskiej wioski. Podobno jest bardzo ładna i ludzie chodzą tam ubrani w tradycyjne turkmeńskie stroje. Mamy tam zostać na noc, może więc uda się nam skosztować w końcu tej słynnej gościnności?
Gdy czyścimy nogi z piasku na pobliskiej promenadzie podchodzi do nas jakiś miejscowy i zaczyna rozmowę po angielsku. Okazuje się, że jest samoukiem, a pracuje jako naganiacz do tutejszych domków letniskowych. Mówi, że mu tu ciężko, że nie ma turystów i że chciałby stąd wyjechać. Uhm. Pyta, gdzie się wybieramy, po czym proponuje nam, że pojedzie z nami na terminal autobusowy. No standard. Mieliśmy zamiar łapać stopa, ale żeby nie powodować zbiegowiska musielibyśmy znowu odejść od miasta nie wiadomo ile kilometrów. Dobra, możemy przejechać się autobusem. Łapie nam auto, które podwozi nas wszystkich na dworzec. W życiu byśmy się sami nie domyślili, że to dworzec. Wygląda bardziej jak biuro w jakiejś kamienicy, na której podwórku stoi sobie jakiś autobus. Okazuje się, że to nasz autobus. Odjeżdża za godzinę, możemy więc podładować sobie sprzęt. Nie bacząc na moje protesty pan dokłada nam kilka złotych do biletu. Pisze nam też po persku nazwę Badab Surt, bo podejrzewamy (jak się okaże, słusznie), że ciężko się będzie tam dostać.
Autobus zawozi nas do Kord Kooy, z którego współdzieloną taksówką docieramy do Bandar-e Tourkaman (jakieś 20 kilometrów). Taksówka ma kosztować 15 tysięcy od osoby, co płacimy z góry. Wszyscy tam dziwią się, po co chcemy jechać do Bandar-e Tourkaman. Mówią, że tam nic nie ma, że lepiej iść w góry albo do dżungli. Zaczynamy się czuć niepewnie. Po drodze nasz pan kierowca wysadza po kolei naszych współpasażerów. Pyta, gdzie chcemy wysiąść. Mówimy "czador" w nadziei, że zawiezie nas w jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli rozłożyć namiot. Zatrzymuje się pod jakimś domem i mówi, że mamy się rozkładać gdzieś tam na ogródku. Nie wygląda to dobrze. Mówimy, że nie, że w takim razie niech nas zawiezie nad morze. No i zawozi. Całe dodatkowe dwa kilometry. Gdy chcemy wysiąść okazuje się, że chce od nas jeszcze 50 tysięcy. Zaraz, panie, jakie 50 tysięcy? Kierowca stwierdza, że jego kurs za 15 tysięcy za osobę był do centrum, a teraz te dwa kilometry nad morze to dodatkowa rezerwacja całego samochodu za 50 tysięcy. Nosz kurwa! Wiem, że rozchodzi się o całe pięć złotych, ale to nie o to chodzi. Chodzi o fakt bezczelnego wykorzystywania obcokrajowca. Jest już wieczór, mamy czas, więc się trochę pokłócimy. Niemal natychmiast zjawia się jakiś anglojęzyczny miejscowy, chętny służyć za tłumacza. Opisujemy więc sytuację i mówimy, co o tym myślimy, pan po persku robi to samo. Sytuacja patowa - nikt nie chce ustąpić. Ten taksówkarz potem sam przyznał, że skoro nie jesteśmy muzułmanami, "nie jesteśmy rodziną", to nie czuje się w obowiązku być uczciwy. W końcu, po półgodzinie bezsensownej przepychanki, godzimy się zapłacić po dodatkowe 15 tysięcy i ani grosza więcej. Rozstajemy się wkurzeni obustronnie. Pan kierowca, który mógł w tym czasie zarobić więcej wożąc ludzi, i my, zmuszeni do niesłusznego zapłacenia dodatkowych trzech złotych. Turkmeńska wioska, kurwajegomać.

Kord Kooy, miejsce, z którego złapaliśmy naszego taksówkarza-bandytę:

Okolica wydaje się nam nieprzyjazna. Ludzie patrzą na nas jakoś tak podejrzliwie. W innych miejscach Iranu zawsze do nas podchodzili, zagadywali, a tu nic. Jest tu sporo biwakujących rodzin, wszystko wygląda mniej-więcej tak jak w pozostałych częściach Iranu, ale jednak atmosfera jest jakaś inna. Gapią się spod byka, nie odpowiadają na uśmiechy, zastanawiam się, czy przypadkiem zaraz od kogoś nie oberwiemy. Gdzie są ci gościnni dobrzy ludzie o których tyle słyszeliśmy?
Zauważam, że wszystkie kobiety mają długie suknie lub spódnice. Absolutnie wszystkie. Chustki też mają inne - tutaj zakrywają całe włosy i szczelnie otulają szyję, i ramiona. Myślę o swoich spodniach, odsłoniętej szyi i chustce ubranej "na pirata" - może to o to chodzi? Robimy sobie kilka zdjęć przy tradycyjnych turkmeńskich chatkach (niestety zamkniętych - możliwe, że otwierają je pod konkretne, zapowiedziane wcześniej wycieczki), po czym postanawiamy się ewakuować zanim dostaniemy wpierdol. Ruszamy w kierunku miasta nieoświetloną drogą. Tym razem nie będziemy łapać stopa, przejdziemy się te parę kilometrów. Mijają nas samochody, ale nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Kolejna różnica - w pozostałych częściach Iranu zaraz trafiłby się ktoś chętny nas podwozić.




Tradycyjne turkmeńskie stroje:





Idziemy wzdłuż ciemnej ulicy i tylko światła mijanych samochodów pokazują nam, że nie jesteśmy tu sami. Na hałdach przy drodze siedzą grupy młodych ludzi. Przypomniała mi się sytuacja, w której jednemu z  podróżników-blogerów w podobnych okolicznościach ukradziono plecak. Na pierwszy rzut oka nie wygląda to dobrze, ale na szczęście nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.
Gdy dochodzimy do skrzyżowania z drogą prowadzącą do miasta robimy sobie krótką przerwę. Siadamy na pobliskim murku i zastanawiamy się, jak najlepiej wydostać się z tej niegościnnej ziemi. No i gdy tak siedzimy i dumamy podchodzi do nas jakiś gość. I zaprasza nas do swojego domu. Patrzymy zdumieni, bo to ostatnie, czego byśmy się teraz spodziewali. Czyżby los znów nam sprzyjał? Mamy rozładowane wszystko co działa na prąd, więc chętnie przyjmujemy zaproszenie (mam nadzieję, że nie zgodziliśmy się zbyt szybko jak na standardy ta'rofu).
Chyba trafiliśmy na jakąś bogatą rodzinę. Cały dom jest w marmurach, a pokoje usłane doskonałej jakości perskimi dywanami. Gość handluje oponami. Wygląda na to, że to tu dochodowy biznes. W domu czeka na nas rodzina naszego pana: żona i dwie córki. I babcia. I kolacja podana w prawdziwie perski sposób: ser, lawasz i mnóstwo pistacji, orzechów i bakalii jedzone bezpośrednio z dywanu. Bierzemy pierwszy w Iranie porządny prysznic, w międzyczasie opowiadając naszym gospodarzom o Polsce w języku migowo-angielskim (starsza z dziewczynek uczy się angielskiego w szkole, więc prosta rozmowa szła nam całkiem dobrze). W telewizorze grającym w tle widzę teledyski ze skąpo ubranymi laskami. No tak, turecka telewizja.
Siedzimy sobie tak razem do późnego wieczora, po czym nasza rodzinka po prostu kładzie się na poduszkach na dywanie, przykrywa kocykami i zasypia. Żadnych łóżek, sof, nic. Tylko perskie dywany. Pełno perskich dywanów. Przypuszczam, że większość z nich kosztowała tyle co dobre auto.
Nam przydzielono pokój będący sypialnią rodziców. Z najmilszymi dywanami z jakimi się kiedykolwiek w życiu spotkałam. Po tym doświadczeniu już mi się chyba żaden dywan nie spodoba (a raczej nieco inaczej - inne dywany będą mi się nie podobać jeszcze bardziej niż dotychczas). Zasypiam, zanurzając dłonie w tą cudowną miękkość. Pamiętajcie: nie wyjeżdżajcie z Iranu bez pomacania perskiego dywanu.

Nasi gospodarze:

Moja mała towarzyszka, która chodziła ze mną wszędzie, nawet do łazienki. Oprowadzała mnie po domu i pokazywała bardzo ciekawe zdjęcia jej rodziny w ludowych strojach. Właścicielka pomalowanego na różowo kurczaczka (żywego).

Pod nieobecność panów, którzy gdzieś razem wyszli, dziewczyny udekorowały mnie prawdziwą turkmeńską koroną (diademem, hełmem czy jakkolwiek się to nazywa):

Niezwykłej miękkości prawdziwy perski dywan:

Nasi gospodarze (po lewej) w ludowych strojach - zdjęcie zdjęcia z sypialni:

Tak właśnie spaliśmy. Właściwą metodą było chyba zwinięcie się na tych dużych i grubych poduszkach, ale musielibyśmy to najpierw trochę potrenować ;)

Tak oto nasz plan zakosztowania tu irańskiej gościnności został zrealizowany, i to z nawiązką - doświadczyliśmy bowiem gościnności irańsko-turkmeńskiej :)

Koszty:
- 300 000 dwa bilety na autobus do Kord Kooy;
-   60 000 taksówka do Bandar-e Tourkaman.
= 360 000 riali

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz