poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - DZIEŃ 4

wtorek, 30 maja 2017

gdzieś na trasie do Kazwin -> Fuman -> Masuleh -> Raszt -> autobus do Czalus

Rano budzi nas uśmiechnięty kierowca. Zaraz, jakie rano? Zerkamy nerwowo na zegarek. No nie, jednak staliśmy całą noc. Chwytamy za mapę. Cholera, przejechaliśmy dopiero 50 kilometrów. Wygląda na to, że dzisiejszy dzień upłynie nam w środkach transportu. No nic, i tak teraz nic na to nie poradzimy. Za pomocą plastikowej konewki robimy poranną toaletę, podczas gdy nasz pan kierowca wraz z kolegą z drugiej ciężarówki rozkładają w cieniu pomiędzy tirami koc biwakowy. Patrzymy niepewnie, nie wierząc własnym oczom. A jednak - śniadanko. Panowie wyciągają dzbany z herbatą, lawasz i biały ser, po czym zapraszają nas na kocyk. Jest to ostatnia rzecz jakiej bym się spodziewała, ale trzeba przyznać - było pierwsza klasa.

Nasz poranek w pięknych okolicznościach przyrody:

Śniadanko z panami Kurdami:



Po smacznym posiłku ruszamy w dalszą podróż. Na szczęście panowie "czają bazę" i nie wiozą nas na terminal ani nie chcą nas wsadzić do taksówki. Wysadzają nas na odpowiednim węźle i nie próbują na siłę "pomagać". Wprawdzie jeden z panów łapie nam jakąś osobówkę, ale gość chce jakieś dzikie pieniądze, więc go spławiamy (co wcale nie było takie proste). Dobra, pozbyliśmy się wszystkich, możemy łapać jakąś ciężarówkę. Znalezienie kolejnego środka transportu nie zajmuje nam więcej niż parę minut.


Naszym kolejnym kierowcom jest pan Yaya z Ardabilu. Świetny gość, wyglądał na naprawdę ucieszonego naszym towarzystwem. Tak bardzo, że nalegał, żebyśmy koniecznie pojechali z nim do jego domu, poznali jego rodzinę, a w szczególności córkę (co było skierowane głównie do Marka). Fakt, na zdjęciu wyglądała całkiem całkiem. Ardabil to przepiękne górskie miasteczko, niestety jest nam w żaden sposób nie po drodze (z Raszt to dobre ponad 200 km na zachód, podczas gdy my potrzebujemy tym razem jechać na wschód), odmawiamy więc najgrzeczniej jak potrafimy. Pan Yaya robi taką minę, jakby miał nas zaraz wysadzić, ale jakoś docieramy na miejsce, choć przez pozostałą część trasy jest na nas obrażony. Żeby dostać się do Masule, nie trzeba jechać do samego Raszt. Najłatwiej dostać się tam z miejscowości Fuman, gdzie właśnie zawozi nas nasz kierowca. Chcąc nam "pomóc" załatwia nam taksówkę. Drogą, zważywszy na liczbę przejechanych kilometrów. Pewnie to za karę, że nie chcieliśmy go odwiedzić. W sumie szkoda, że ten Ardabil był tak bardzo nie po drodze.


Droga na północ wiedzie przez czerwone, pasiaste góry. Wszędzie są pola ryżowe. Chwilami czujemy się jak w dalekiej Azji. No tak, podobno te okolice to irański biegun zimna, w którym nawet czasem pada deszcz. Rzeczywiście - im bardziej na północ tym dookoła robi się bardziej zielono.


Flaga z posadzonych drzew, w tle pola ryżowe:


Hmm, czyżbyśmy teleportowali się do Chin?

Wszechobecne powiewające flagi:

Masule zdecydowanie jest atrakcją turystyczną. Wszędzie pełno straganów z pamiątkami. Układ budynków w wiosce jest rzeczywiście ciekawy - dachy jednych budynków są jednocześnie podwórkami drugich. Warto zrobić sobie tu spacer i pokluczyć wśród zabudowań.


Szmacianki, których nie sposób spotkać nigdzie indziej:


Pogoda nie powala - jest mgliście, przez co niezbyt dobrze widoczne są okoliczne góry. Jak się później dowiedzieliśmy - taka pogoda jest idealna dla Irańczyków, którzy przybywają tu właśnie po to, żeby odpocząć od słońca i upałów. Rzeczywiście dziś jest tu sporo lokalnych turystów (nie żeby byli jacyś nielokalni - raz tylko zauważyłam dwóch gości wyglądających "obcokrajowo").





Spójrzcie tylko na to rozwiązanie (bardzo tutaj popularne) - spłuczka napełniona mydłem w płynie, podłączona do rur, którymi mydło spływa do zaworów pod kranami. Z tych rur od góry po odkręceniu kurka leci woda, a mydło w płynie uruchamiają przyciski (taki jak ten poniżej, pod tym środkowym kranem). Takie to oto nowatorskie zastosowanie spłuczki do kibla, podczas gdy w kiblu mają węże z wodą ;) W Iranie różne rzeczy działają inaczej niż u nas - na przykład sygnalizacja świetlna, która zamiast zmieniać się w sekwencji czerwone-pomarańczowe-zielone, po prostu mruga sobie radośnie w różnych kombinacjach, informując chyba tylko "uwaga, skrzyżowanie".


Wydostanie się z Masule było bardzo prostą sprawą. Gdy tylko pojawiliśmy się przy drodze zaraz jakaś młoda para zaprosiła nas do auta. Bardzo ładna farbowana na rudo dziewczyna umiała całkiem nieźle po angielsku. Mówiła nam, że jest z Teheranu i że życie tam jest okropne. W pewnym momencie wyciągnęła z torebki papierosa i odpaliła go, opuszczając szybę. To bardzo rzadki widok - widzieliśmy ze dwie kobiety palące przy świadkach, ale tamte robiły to przynajmniej w jakimś pozornym ukryciu. Ponoć bardzo niemile widziany jest tu widok kobiety z papierosem. Mi jednak nikt nie zwrócił uwagi, czasem tylko dziwnie na mnie patrzono, ale nie wiem, czy to z powodu papierosa, czy ogólnej inności. Na co dzień nie palę, ale w kraju, gdzie paczka papierosów może kosztować nawet złotówkę można zrobić sobie mały wyjątek.
Młoda para chciała podwozić nas, gdzie tylko zechcemy, a najlepiej to do miejsca, gdzie wynajmują apartament, żebyśmy wynajęli sobie obok. Boimy się powtórki sytuacji z Sanandadż, więc prosimy o wysadzenie w centrum Fuman pod pretekstem robienia zakupów. Na szczęście nie chcieli iść razem z nami ;)
Podoba mi się to miasteczko. Dookoła ładnie oświetlonego kolorowego rondka porozkładały się stragany z różnymi słodyczami. Kupujemy sobie na próbę kilka z nich. Smakują prawie identycznie jak te w Indiach - słodkie i tłuste. Ale dobre.

Po krótkim odpoczynku postanawiamy zajrzeć do pobliskiego meczetu. Nie za bardzo wiemy, czy możemy, ale postanawiamy spróbować. Obecni tam mężczyźni patrzą na nas przyjaźnie i zapraszają do środka. Nasze bose stopy zanurzają się w cudownej miękkości perskich dywanów. O tak, w takich warunkach to można się modlić. Pytamy na migi, czy możemy zrobić zdjęcie, a oni tylko kiwają głowami i powtarzają: "Ax, ax". Marek skojarzył to słowo z angielskim, który po naszemu oznacza "topór". Czy zamierzają obciąć nam głowy? Patrzymy na nich. Uśmiechają się. Wyglądają na dumnych z tego, że turyści chcą oglądać ich meczet. Może jednak przeżyjemy :P
Potem okazało się, że to groźnie brzmiące "ax" oznacza po prostu zdjęcie :) Widzicie, nie taki diabeł straszny ;) Fajnie, że udało nam się zwiedzić "prawdziwy" meczet, a nie tylko te turystyczne, które będą na nas czekać na południu.





Zaoszczędziliśmy na transporcie, więc zasłużyliśmy na jedzonko. Wybieramy więc jakąś wyglądającą lokalnie knajpkę, która ma wolne wtyczki. Zaczyna brakować nam prądu do ładowania aparatów i telefonów (ach ta technologia), co będzie jednym z naszych największych problemów podczas tego wyjazdu. Menu też wygląda bardzo lokalnie, więc wskazuję na jedno z dań i próbuję zapytać, co to. Pan nic nie rozumie, ale mówi, że mamy skosztować to, co on nam przyszykuje. Hmm, chyba nie mamy innego wyjścia. Niech się dzieje.

To jest menu - po lewej ceny, po prawej nazwy potraw:



Najpierw dostaliśmy dwie zupy, do których pan szef kuchni kazał nam wrzucić kawałki chleba (chyba sangak, więcej o irańskich chlebach znajdziecie tu) i przegryzać cebulą. Na drugie danie dostaliśmy talerz różnego rodzaju mięs, w tym - ku uciesze Marka - baranie oczy. Po posiłku zaserwowano nam herbatę. Podobno nie należy pić w trakcie jedzenia, a dopiero po jego zakończeniu, bo inaczej jest niezdrowo. Rzeczywiście Irańczycy bardzo tego przestrzegali.





Jedzenie było bardzo apetyczne. Pan szef kuchni robił nam dużo zdjęć i w ogóle było bardzo miło, sielsko i anielsko. Trochę bezpodstawnie uznaliśmy, że policzą nas tanio. No niestety - rachunek opiewał na pół miliona. Na nasze miny i pytanie, skąd taka cena (tak na oko oszacowaliśmy to żarcie na góra 300 tysięcy) pan zaczął coś tłumaczyć i pokazywać na menu, ale oddał nam 50 tysięcy. Czujemy się trochę wyciulani, chociaż ciężko stwierdzić, czy słusznie. Przynajmniej mamy trochę podładowany telefon, co jest bardzo ważne ze względu na mapę, którą w nim mamy. Bo jeszcze trochę dziś pojedziemy. Łapiemy stopa do Raszt, który podwozi nas do centrum. Koleś nie tylko nie chce od nas kasy, ale chce dać nam jakieś pieniądze. Chyba wyglądamy już naprawdę na bezdomnych.
Jesteśmy dość daleko od wylotówki, musimy więc zrobić sobie spacer. Nauczeni doświadczeniem nie łapiemy już stopa w mieście. Niestety piesi też są bardzo chętni do pomocy. Napotkany przypadkowo chłopak wypytuje, gdzie idziemy i po co. Odnajduję jakiś park przy drodze i mówię, że tam właśnie idziemy. Oni, że nie, że lepiej wrócić się do centrum, a najlepiej na terminal, bo niebezpiecznie. Ehh. Zaraz znowu obok nas robi się zgromadzenie z radiowozem i funkcjonariuszami policji włącznie. Koniec końców udaje się nam jakoś uwolnić od tego zbiegowiska. Nie na długo - obok zatrzymuje się auto. Okazuje się, że to ci kolesie, którzy wcześniej byli chętni do pomocy. Chcą nas wieźć na terminal. No dobra, niech wiozą, akurat jeden z terminali jest blisko miejsca, w którym chcemy stopować. Dziwią się, co my tam będziemy robić po nocy, bo terminal nieczynny, ale wymyślamy bajkę o czekającym tam na nas znajomym (od tej pory już zawsze będzie to naszym wytłumaczeniem konieczności wysiadki w dziwnych miejscach). Średnio to kupują, ale w końcu zostawiają nas, przestrzegając tylko, że to niebezpieczna okolica (porozumiewaliśmy się przez telefonicznego tłumacza - jakiegoś ich kolegę, który znał angielski). Dziękujemy bardzo za poradę i oddalamy się. Zanim ruszymy dalej, ładujemy jeszcze chwilę baterie w jakiejś taksówkarni, racząc się herbatą i częstując panów w zamian cukierkami.

Kolejni lokalni męczennicy za kraj:

Lampa naftowa - bardzo popularny tu motyw:

Złapany na stopa samochód okazuje się być autobusem (po ciemku z daleka czasem łatwo jest pomylić z tirem). Bilet nie jest drogi, a jest już środek nocy, prosimy więc o wysadzenie nas w Czalus, czyli pierwszej nadmorskiej miejscowości jaka nam przyszła do głowy. Przyda nam się mała drzemka na plaży zanim ruszymy w dalszą drogę.


Koszty:
-   10 000 papierosy;
-   10 000 woda;
- 300 000 taksówka do Masule;
-   15 000 smażone ciastka z ulicy;
- 450 000 lokalny obiad;
- 300 000 dwa bilety na autobus do Czalus.
= 1 085 000 riali

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz