poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - DZIEŃ 3

poniedziałek, 29 maja 2017

Sanandadż -> Palangan -> Hamadan -> gdzieś na trasie do Kazwin

Arbuzy, śpiący ciągnik i widmo terminala


Całkiem tu fajnie. Wyobrażacie sobie spanie pod namiotem w parku w Polsce? Zanim ruszymy dalej, grzejemy sobie ryż, wzbudzając tym niemałe zainteresowanie lokalnych przechodniów, którzy podchodzą, żeby zamienić kilka słów. Bez rozumienia perskiego wiemy, o co pytają i co należy odpowiedzieć :)
Korzystając z pobliskich (a co najważniejsze - czystych) toalet publicznych robimy sobie w nich całkiem konkretny prysznic. Kto był w Azji ten wie, jak wyglądają ubikacje w ich wydaniu. W wersji premium: dziura w ziemi otoczona ceramiczną platformą, obok wąż i kurek do odkręcania wody. Zero papieru toaletowego. W wersji economy: dziura w ziemi i wiadro. W Iranie wersja premium była raczej standardem, więc korzystając z tego węża z wodą można było wziąć całkiem porządny prysznic. Czasem trzeba się przy tym nagimnastykować (i zawsze pojawia się problem, co zrobić z rzeczami żeby nie wpadły nam do kanalizacji), ale jesteśmy brudni i bezdomni, więc i tak jest to dla nas powiew luksusu.
Podczas "kąpieli" Marka kobiety z namiotu obok bardzo chcą się ze mną zaprzyjaźnić. Trochę głupio mi przy nich jeść ze względu na ramadan, ale wydaje się, że im to nie przeszkadza. Dosiadają się do mnie i tak sobie rozmawiamy. One po persku, ja po polsku. Nic nawzajem nie rozumiemy, ale obie mamy świetną zabawę.
Po śniadanku (i papierosku wypalonym w ukryciu za namiotem, żeby nie gorszyć nowych przyjaciół) pakujemy się i ruszamy szukać połączenia do wioski Palangan.


Wiemy, że nie ma szans na dojechanie do Palangan autobusem, ale chcemy przynajmniej dostać się do Kamyaran - miejscowości, z której odchodzi droga do naszej wioski. Na dworcu jednak wyjątkowo trudno się dogadać, biletu na autobus nie chcą nam sprzedać, za to proponują taksówkę o podejrzanie wysokiej cenie. Jeden koleś znał trochę angielski, więc podejrzewamy, że próbował coś na nas ugrać. Jak się okazało, nasze podejrzenia były słuszne, bo już parę kroków dalej zaczepił nas jakiś dziadek i podał cenę o połowę niższą od proponowanej przez tamtych. Dobra, tym razem jeszcze pojedziemy taryfą.


Górzysty Kurdystan - świeżo wybudowane bloki kontrastują z potężnym masywem Zagrosu.

Miejski krajobraz stopniowo ustępuje naturalnym surowym krajobrazom.

Zadziwiająca jest umiejętność miejscowych rolników do adaptacji tej nieprzyjaznej, górzystej i suchej ziemi.




Palangan na pierwszy rzut oka nie wygląda imponująco. Moją pierwszą myślą po dotarciu tutaj (i opieprzeniu taksówkarza, który upominał się o jakąś ekstra kasę) było: "czy to naprawdę jest ta urocza wioseczka, o której tyle czytałam?" Z daleka bowiem niczym się nie wyróżnia od mijanych po drodze innych wiosek. Ale im dalej (a raczej: im wyżej) idziemy, tym staje się bardziej interesująco.

Jak na atrakcję turystyczną wioska wygląda na wymarłą. Spotykamy bardzo miłego gościa na motorze, mówi nam, że spotyka tu dużo turystów z Lachestanu (tak tam mówią na Polskę).
Palangan składa się z dwóch części przedzielonych rzeką. Przechodzimy przez rzekę i wspinamy się w górę, powyżej zabudowań. Z góry zawsze są ładne widoki :)




A nie mówiłam, że z góry będą ładne widoki? Ciekawe, co ci ludzie tutaj robią poza hodowlą zwierząt. Infrastruktury turystycznej tu nie ma żadnej - nawet sklepu spożywczego, nie mówiąc już o stoiskach z pamiątkami. A przecież mnóstwo biur turystycznych zabiera tutaj swoich klientów. Może miejscowa ludność niespecjalnie życzy sobie tutaj wizyt. Trochę odnieśliśmy wrażenie, że mieszkańcy patrzą na nas nieco nieprzyjaźnie. Po zejściu z góry zaatakowały mnie dzieci, domagające się czekolady. Chciałam dać im cukierki, ale one stanowczo domagały się worka z batonikami muesli który to przyuważyły, gdy wyciągałam cukierki. O, co to to nie, my też musimy coś jeść. Dzieciaki, rozczarowane, zaczęły szarpać za mój plecak i próbowały siłą zabrać mi te batony. I bądź tu człowieku dobry ;) Swoją drogą - ktoś ich takiego zachowania musiał nauczyć. A kto inny jeśli nie turyści?






To właśnie dzieciaki, które chciały nas ograbić z batoników muesli. Deja vu z Rumunii ;)



Zanim zaczniemy schodzić (a raczej wchodzić) w stronę drogi, próbujemy uzupełnić wodę. Pytamy miejscowych, chowających się przed słońcem za mostem. Wskazują nam taką rynnę (jest nawet widoczna za mną na rysunku powyżej), z której rzeczywiście płynie woda, ale nie wygląda to najlepiej. Nic to, nalewamy. Zaraz jednak przyjeżdża jakiś samochód, z którego wysiada młody chłopak i mówi do nas po angielsku, żebyśmy tego nie pili. Wręcza nam też butelkę wody ze sklepu. No nic, ta się nam przyda do gotowania. Pytamy tego kolesia, czy będzie wracał i czy by nas nie podwiózł, ale niestety nie ma miejsca w aucie. Ruszamy więc pieszo w drogę powrotną, mając w perspektywie parę kilometrów po serpentynach w górę. Nie liczymy na to, że coś tu pojedzie, jednak szczęście znów nam dopisuje. Jakiś gościu jedzie akurat do Kamyaran i zgadza się podwieźć nas (za kasę, ale akceptowalną) do miasta. Myśląc o autostopie nie chcemy znów wylądować na terminalu, więc mówimy mu, żeby nas wysadził w parku przy drodze na Sanandadż (za co chce dodatkową kasę, ale przynajmniej jesteśmy w dobrym punkcie wyjścia). Gotujemy sobie jedzonko i ruszamy dalej.
Poniżej parkowa siłownia w Kamyaran:


O ile z Kamyaran do Sanandadż bardzo łatwo złapaliśmy stopa, o tyle wydostanie się z samego miasta zdecydowanie wymknęło nam się spod kontroli. Nasz autostop wysadził nas w południowej części miasta, bo akurat tam potrzebował się dostać. Nas interesował północny wschód. Poszliśmy więc w miejsce, z którego - jak nam się wydawało - szybko znajdziemy coś jadącego w interesującym nas kierunku. Rada dla Was: nie łapcie stopa w zasięgu ludzkiego wzroku (a już nie dajcie bogowie w miastach), bo będziecie sensacją miesiąca. Przekonaliśmy się o tym bardzo szybko, stojąc przy drodze w Sanadadż i machając na auta. Nie minęło pięć minut gdy pojawili się pierwsi zainteresowani i chętni do pomagania nam. Na wieść, że chcemy jechać w kierunku Hamadan (czyli pierwszej miejscowości na naszej długiej drodze do Raszt) chcą nas wieźć na terminal autobusowy i za nic nie dają się przekonać, że to nie autobus nas interesuje. O co chodzi w autostopie w żaden sposób nie dało się przetłumaczyć. No koszmar. Wszyscy mają dobre intencje i chcą pomagać, ale chcą pomagać "po swojemu", czyli odwozić do hotelu, na terminal, do siebie do domu albo na policję. To ostatnie nie było potrzebne, bo pan policjant (albo koleś, który się za niego podawał, bo był ubrany po cywilnemu, ale tutaj to chyba norma) sam się zmaterializował. Widząc zamieszanie zatrzymało się koło nas jakieś auto. Wysiadła z niego młoda para. Dziewczyna bardzo dobrze mówiła po angielsku. Zorientowawszy się w sytuacji bardzo nas prosiła, żeby się dać zawieźć na terminal. W końcu zrezygnowana zapewniła, że zawiezie nas tam, gdzie będziemy chcieć. Mając policję na głowie wsiadamy, żeby choć trochę odjechać od tego centrum zainteresowania. Niestety młodej parze też w żaden sposób nie udaje się przetłumaczyć, żeby nas wysadzili przy interesującej nas drodze. Zupełnie tego nie rozumieli i nie chcieli się zgodzić, "bo niebezpiecznie". Próbujemy ściemniać. Wskazujemy na mapie pierwszą lepszą wioskę leżącą przy trasie i prosimy, żeby nas tam zawieźli. Patrzą jak na idiotów, ale do wioski jadą. Zamiast jednak zatrzymać się przy drodze, wjeżdżają wgłąb wioski i pytają, co konkretnie nas tu interesuje, bo oni chętnie pójdą z nami, a potem chętnie zaproszą nas do siebie na noc. Nosz kurwa! Chyba tak łatwo się ich nie pozbędziemy. Mówimy, że chcemy spać w górach za wioską. Oni na to, że absolutnie nie, bo niebezpiecznie, bo dzikie psy i że jeśli naprawdę bardzo chcemy spać akurat tu, to oni bardzo chętnie załatwią u miejscowych darmowy nocleg dla nas. No tak, kurdyjska gościnność. Wymyślamy na poczekaniu, że nasz przewodnik polecił nam to miejsce jako świetne do podziwiania zachodu słońca w górach. Na szczęście zachód jest, góry są, wyruszamy więc na pola porobić zdjęcia. Przy okazji rozmawiamy sobie trochę. Nasza Kurdyjka narzeka na konieczność noszenia chusty, a jej mąż pyta, czy wszyscy ludzie z Zachodu uważają Kurdów za terrorystów.



To właśnie nasi kurdyjscy dobrodzieje:



Po zachodzie pakujemy się do auta (to był błąd taktyczny - trzeba było brać plecaki i nogi za pas) licząc jeszcze, że jednak wysadzą nas przy drodze. Niestety - tak jak podświadomie się spodziewamy - lądujemy na terminalu. W międzyczasie pada propozycja wspólnego zwiedzania okolicy, wspólnego jedzenia i generalnie co tylko zechcemy żebyśmy tylko zostali. Jutro rano chcemy być już na północy, no nie ma opcji. Pod terminalem nadal nie chcemy iść na autobus, więc zrezygnowani wypuszczają nas i radzą tylko, ile maksymalnie powinniśmy dać za podwiezienie.




Idziemy spory kawałek na nogach, oby tylko wyjść z miasta. Jesteśmy w plecy ładne parę godzin. Postanawiamy łapać tylko duże auta. Oby jak najdalej od "pomagających" osobówek. Gdy znajdujemy w miarę spokojne miejsce dość szybko łapiemy pierwszą ciężarówkę. Wprawdzie nie jedzie do Hamadanu, ale wysadzi nas gdzieś po drodze. "Oby nie na terminalu", myślimy w duchu. Hasło to jest zdecydowanym motywem przewodnim naszej podróży ;) No ale wracając do naszego autostopu. Pakujemy się i nasze bety do auta i ruszamy. Siedzimy w układzie: pan kierowca, ja i Marek. Noc. Jedziemy przez jakieś zadupia. Ciemno jak w dupie. Rozmawiamy sobie trochę, trochę żartujemy, generalnie sympatyczna atmosfera. Trzymam ręce wzdłuż ciała. I nagle czuję, że pan kierowca chwyta mnie za rękę. Totalna konsternacja. Kurwa, kurwa, kurwa! Co robić? Jak się zachować w takiej sytuacji?! Spokój, tylko spokój może nas uratować. Robię w myślach podsumowanie naszego uzbrojenia i wychodzi mi, że mamy tylko scyzoryk. I to taki spożywczy, z nożem i łyżką w pakiecie. Pan tu pewnie gdzieś ma ukryty cały arsenał. Patrzę przed siebie i spokojnym głosem mówię: "Mareeek, a pan mnie trzyma za rękę". Marek - też totalna konsternacja. Pyta, co robimy - wysiadamy? Nie, przeżyję. Jakoś może dojedziemy. No i jedziemy sobie, podczas gdy pan mnie głaska po dłoni. Jakoś głupio mi wyszarpać mu tą rękę, ale przy pierwszej lepszej okazji zabieram ją i koncentruję całą swoją uwagę na grzebaniu w telefonie. Oby tylko bateria wytrzymała. Na szczęście wkrótce docieramy do miejsca docelowego i pan grzecznie nas wysadza. Uff, niezłe wrażenia jak na pierwszy długodystansowy autostop...
Gdy tylko pan odjeżdża, siadamy na murku i zapalamy papierosa. Natychmiast pojawia się jakaś para gotowa nas gościć. No cudowni są. Na szczęście nie wnikają, dlaczego tak tu siedzimy po nocy zamiast spać albo iść na terminal, tylko spokojnie sobie odchodzą, co umożliwia nam złapanie kolejnego stopa. W kabinie siedzi już dwóch panów, ale mówią nam, że Marek może jechać na pace. O, co to to nie, po doświadczeniach sprzed chwili ani mi się śni zostawać samej z obcymi gościami. Jedziemy na pace oboje. Tylko ciekawe, co na niej jest. Wspinam się więc na drabinkę i oczom moim ukazują się... arbuzy. Jedziemy na pace z arbuzami! Dawno nie miałam takiej radochy :D Całą drogę do Hamadanu przejechaliśmy na tej pace. Było trochę chłodno, ale za to jaka radość ;)



W Hamadanie wysadzają nas w parku, w którym można rozkładać namioty. Rzeczywiście jest tam ich pełno, oczywiście wszystkie według jednego modelu. Park jest przeogromny, samo znalezienie toalet zajęło mi dobry kwadrans. Chce nam się już spać, ale postanawiamy jeszcze przejechać odcinek do Kazwin (kolejnego punktu na trasie do Raszt). Idziemy więc kolejne parę kilometrów do właściwej drogi i próbujemy coś w międzyczasie łapać. Cholera, osobówka. Dwóch młodych chłopaków chętnych do pomocy i wiezienia na terminal. Na szczęście faceci to jednak faceci i choć nasz pomysł złapania ciężarówki wydaje im się mega abstrakcją, to nie upierają się przy swoim tylko słuchają, co się do nich mówi. Nie tylko podwożą nas do drogi, ale łapią nam stopa. Jesteśmy popłakani widząc, jak wyskakują na drogę i machają rękami jakby nie wiadomo co się stało. Na szczęście zatrzymuje się ciężarówka wioząca jakieś siano. Nie będzie to demon prędkości, ale zawsze do przodu. Tak nam się przynajmniej wtedy wydaje.
Pan jest bardzo sympatyczny, taki prawdziwy poczciwy Kurd, nawet ubrany w charakterystyczne kurdyjskie szerokie spodnie. Z wyglądu trochę przypomina mi Borata. Widząc, że zasypiamy na siedząco proponuje, żebyśmy ułożyli się oboje za siedzeniami. Jesteśmy zmęczeni, więc nie trzeba nas długo namawiać. No to śpimy. Mamy nadzieję obudzić się w Kazwin.
No niestety Kazwin nie było nam dane. Budzą mnie odgłosy krzątaniny w aucie. Światło się świeci, a nasz kierowca wygląda, jakby szykował się na przerwę. Myślę sobie: "cholera, żeby tylko nie poszedł spać". W tym momencie pan rozkłada górną pryczę i kładzie się na niej. Co robić? Wysiadać? Spać dalej? Patrzę na Marka - śpi tak słodko, że nie mam serca go ruszać. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy. Mam nadzieje, że już gdzieś blisko celu. Mam też nadzieje, że ta przerwa na sen nie potrwa długo. Dobra - będzie, co będzie. Przewracam się na drugi bok i odpływam.

Koszty:
-  50 000 papierosy;
-  10 000 woda;
- 500 000 taksówka do Palangan;
- 120 000 autostop do trasy na Sanandadź.
=680 000 riali

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz