poniedziałek, 19 czerwca 2017

IRAN 2017 - DZIEŃ 2

niedziela, 28 maja 2017

Kandovan -> Urmia -> Sanandadż

Wszystko dla pielgrzymujących


Wybór miejsca do spania był doskonały. Budzimy się z panoramą na miasteczko i okoliczne górki. Zbieramy się i schodzimy na dół sprawdzić, czy nasi wczorajsi przyjaciele rzeczywiście będą na parkingu. No nie ma. Trudno, rozsiadamy się we wskazanym wcześniej miejscu biwakowym i zjadamy wczorajszy ryż (z mieszanką studencką - ja, z konserwą rybną - Marek), zastanawiając się, czy nie popieprzyliśmy godziny. Iran jest 2,5 godziny do przodu względem Polski, ale już sami do końca nie wiemy, który telefon nam chodzi według którego czasu. Wstępujemy do miejscowego sklepiku po wodę (generalnie o wodę w Iranie jest prosto - wszędzie są ujęcia, można też pić z kranu, ale najpierw musimy nazbierać zapas butelek, żeby mieć co później napełniać), ale pan sprzedawca również nie ma zielonego pojęcia, która jest godzina. Cóż za szczęśliwi ludzie :)








Nic to, transport nam uciekł (być może widząc puste miejsce biwakowe pomyśleli, że jednak nie zostawaliśmy tutaj na noc), idziemy na stopa. Jak się okazuje, to wcale nie taka łatwa sprawa. Nic tędy nie jedzie. No tak, wczoraj był jeszcze weekend, więc dziś pewnie wszyscy są w pracy. Idziemy więc pieszo i liczymy, że coś się trafi. Mija nas parę samochodów, ale niestety pełnych. Okolica jest urocza, ale do najbliższej wioski mamy dobre paręnaście kilometrów.
 


 

Gdy zbliżamy się do dość konkretnego wzniesienia, próbuję przywołać auto siłą woli. Oby tylko nie musieć zapieprzać z pełnym plecakiem pod tą górę. O dziwo bogowie autostopu tym razem mnie wysłuchali, bo niemal natychmiast naszym oczom ukazuje się rozklekotana Saipa (Irańska marka samochodów - z braku większej konkurencji, bardzo popularna w tym kraju). Patrząc na stopień napakowania gratów do samochodu wnioskujemy, że wracają z jakiegoś dłuższego biwaku. Niestety wnioskujemy też, że nie ma szans, żebyśmy się zmieścili do tego auta. Nasi Irańczycy są o wiele bardziej optymistyczni i wrzucają część gratów do już i tak przepełnionego bagażnika, nas usadzając na tylnej kanapie z plecakiem Marka na kolanach. Mój plecak bierze pani Iranka do siebie do przodu. I tak jedziemy sobie ściśnięci jak sardynki w puszce. Gdy dojeżdżamy do Osku podają nam słuchawkę telefonu, gdzie córka naszych państwa pyta po angielsku, gdzie chcemy dojechać. Okazuje się, że nasi państwo jadą do Urmii, więc chętnie nas tam podrzucą. Super. To bardzo miło z ich strony. Tym bardziej miło, że im też musi być pierońsko niewygodnie. W okolicy słonego jeziora Urmia (przed bramkami - bo wjazd na most jest płatny - i na moście) zatrzymują się żebyśmy mogli pooglądać jezioro i porobić sobie zdjęcia. Dokładnie tego było nam trzeba!












"Nasze" przeładowane do granic możliwości autko:

W Urmii państwo odwożą nas pod terminal autobusowy. Wtedy nam to jeszcze jest w miarę na rękę, bo chyba chcemy jechać autobusem. Żegnają się z nami jak z najlepszymi przyjaciółmi. Dostaję w prezencie lustereczko. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Biorą od nas numer telefonu, dając też swój. Okazuje się, że są z Shirazu i jeśli tam będziemy to chętnie nas ugoszczą. Trochę potem żałujemy, że nie zapytaliśmy ich, gdzie jadą dalej. A nuż okazałoby się, że przejeżdżają przez Kurdystan, co - zważywszy na kierunek, w którym odjechali - nie jest wcale takie nieprawdopodobne. Z drugiej jednak strony i tak chyba nie chcielibyśmy ich męczyć w tej ciasnocie przez kolejne czterysta kilometrów. Teraz przejechaliśmy sto pięćdziesiąt i było trochę ciężko. 
Na dworcu okazuje się, że autobus mamy dopiero za kilka godzin. Kusi mnie autostop. Rzucamy monetą. Wypadł autobus. Kupujemy więc bilet i udajemy się na poszukiwanie jakiejś cywilizacji. Jesteśmy chyba na jakiś przedmieściach, bo wszędzie dookoła są tylko warsztaty samochodowe. Warsztaty i warsztaty. Po co im tyle warsztatów? Jak się później okaże, zdecydowanie nie doceniliśmy wielkości miasta Urmia. 
Na skrzyżowaniu dopada nas jakiś miejscowy, usiłując chyba podpytać, co tu robimy. Mówimy, że nic, że chcemy się przejść tylko. Chyba dawno nie widzieli tu przyjezdnych, bo moment i gromadzi się wokół nas całkiem spora grupka ciekawskich kolesi. Jeszcze nie wiemy, że nasz widok na każdym kroku będzie powodował zamieszanie ;) Zatrzymują nam jakieś auto, z którego wysiada koleś (taki na oko w naszym wieku) całkiem nieźle mówiący po angielsku i proponuje nam przejażdżkę po mieście. Zgłupieliśmy. Co tu robić? Czym to może grozić? Mamy jednak trochę czasu, więc wsiadamy, zastrzegając jednak, że musimy zdążyć na autobus. Chłopaki (na fotelu pasażera siedział jakiś jego kolega) pytają, czego nam trzeba. No dobra, skoro już pytają to generalnie parę rzeczy by się nam przydało. Po pierwsze - Irańska karta SIM. Po drugie - butla gazowa pasująca do naszego palnika (na co raczej nie widzimy szans). Po trzecie - kantor do wymiany dolców. Trzeba przyznać, że chłopak naprawdę stanął na wysokości zadania, za punkt honoru przyjmując sobie wzorowe wykonanie wszystkich zadań. Najpierw karta. Zatrzymujemy się pod jakimś miejscem, co do którego w życiu byśmy się nie domyślili, że można tam nabyć kartę SIM. Nasz kolega mówi, że potrzebny paszport. Zrozumiałe, w większości krajów tak mają. Razem z kolegą załatwiać kartę idzie Marek. I nie wraca przez bardzo długą chwilę. A nawet kilka bardzo długich chwil. W końcu jednak wraca z kartą, której otrzymanie wiązało się z mega dzikimi procedurami, obejmującymi między innymi pobieranie odcisków palców. Mamy nadzieję, że nikomu do niczego nie posłużą. Druga sprawa - butla gazowa. Objechaliśmy chyba całe miasto i nikt nie miał pasującej do nas butli. Tak przypuszczaliśmy. Irańczycy mają własne zestawy biwakowe, obejmujące palniki na własnych wkrętach, zupełnie innych niż nasze. Zastanawialiśmy się nad tym nawet, ale ciężkie cholerstwo. No cóż, to teraz waluta. Tutaj znów miłe zaskoczenie - kurs jest prawie identyczny do tego na lotnisku. Rozmieniamy po sto dolarów nie przypuszczając, że trzy czwarte z tego wystarczy nam do końca wyjazdu. Ruszamy w kierunku dworca, bo zbliża się nasz czas. Nasz towarzysz jednak nie odpuszcza z tą butlą. W kolejnym odwiedzonym przez niego sklepiku butli wprawdzie nie mieli, ale powiedzieli, gdzie może być. Chcemy to olać, żeby się nie spóźnić na autobus, ale koleś się uparł. I rzeczywiście, we wskazanym miejscu mieli jeden egzemplarz koreańskiej butli, która pasowała na nasz palnik. Gość wydawał się zachwycony, że się w końcu jej pozbył. Kolega pokazuje nam jeszcze jakiś lokalny zabytek i odprowadza na dworzec. Przy okazji okazuje się, że nasz bilet jest do Kermanszah, które jest ponad 100 km dalej od Sanandadż. Ciekawe, czy celowo nas oszukali, czy zakup biletu traktowany jest zerojedynkowo jako wykup miejsca na danej trasie niezależnie od tego, gdzie się wysiada.

Pan trzyma zapas chleba lawasz na zbliżający się koniec postu:

Tu właśnie kupiliśmy naszą butlę gazową. Spójrzcie tylko, jakie wielkie palniki:

To lokalny zabytek pokazany nam przez naszego irańskiego kolegę:

Przy autobusie żegnamy się z naszym nowym kolegą i dziękujemy mu serdecznie za wszystko, co dla nas zrobił. Rzeczywiście się chłopak nalatał. I naprawdę nie chciał żadnej kasy. Mamy nadzieję, że to nie tylko ta'rof.
Autobus jest całkiem wygodny, mamy też nowe ciasteczka (zestaw autobusowy na zdjęciu poniżej). Jednak moneta wskazała nam dobre rozwiązanie - i tak nie dotarlibyśmy dziś do Palangan a przynajmniej mamy załatwionych mnóstwo spraw, na które nie stracimy czasu później.


Do Sanandadż, stolicy Kurdystanu, docieramy późno w nocy. Widząc rozłożony w parku namiot (jeszcze nie wiemy, że to charakterystyczny irański model) rozkładamy się zaraz obok. W międzyczasie materializuje się koło nas koleś ubrany po cywilnemu, ale oznajmiający radośnie, że jest tu policjantem i przy nim włos z głowy nam nie spadnie. Patrząc na nasz namiot i cały ten szpej rzuca: "ciężkie życie", po czym dyskretnie się oddala. Hmm, czyżbyśmy zaczynali już powoli wyglądać jak bezdomni? ;)

Koszty:
-   10 000 woda;
- 120 000 papierosy;
- 220 000 karta SIM;
- 150 000 butla gazowa;
- 600 000 dwa bilety na autobus do Sanandadż
= 1 000 000 riali

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz