środa, 22 marca 2017

WŁOCHY - "BUT" 2017 - DZIEŃ 5

czwartek, 9 marca 2017

Le Castella -> Tropea -> Capo Vaticano -> Chianalea di Scilla -> Reggio di Calabria -> Pentedattilo -> plaża w Pizzo

Wygląda na to, że dziś będzie ładna pogoda. Po obejrzeniu zameczku w La Castelli i wypiciu porannej kawy ruszamy na drugą stronę buta. 

 
 
Czasami czuję się tu jak w Gruzji albo Albanii ;)

Główną atrakcją Tropei jest zamek (choć Wikipedia podaje, że ponoć to kościół) umieszczony na wysepce dobrze widocznej z klifu, na którym znajduje się miasto.  Po drugiej stronie tej wyspy (najlepiej jest to widoczne chyba z morza) jest bardzo ładna grota.
O tej porze (dnia i roku) nie ma tu żywej duszy. Spotykamy jedynie panów budowlańców remontujących coś na wysepce. Patrzą się na nas jakbyśmy były niespełna rozumu ;)












Rzut beretem od Tropei znajduje się piękne Capo Vaticano. W południowej części buta - w odróżnieniu do regionu Apulii - rzadko możemy dopatrzyć się  oznakowania dla turystów. Najczęściej musimy polegać na GPSie, własnych notatkach i przeczuciu, gdzie powinnyśmy jechać. Jeśli więc wybieracie się w regiony Kalabrii, dobrze zaznaczcie sobie miejsce, do którego chcecie dotrzeć. W Capo Vaticano miały być klify i dzika przyroda. I rzeczywiście - znalazłyśmy piękną platformę widokową. Jest tak ciepło, że chodzimy w krótkim rękawie. Ach, wiosna!













Naszym kolejnym przystankiem jest Chianalea di Scilla. Najpierw jedziemy do centrum, umiejscowionego na górze klifu. Miasto jest prawie zupełnie wymarłe. Chyba żyje się tam tylko w sezonie. W poszukiwaniu pizzy zjeżdżamy na dół w stronę plaży (tam właśnie, gdzie jest Chianalea).



Lazur tej zatoczki jest mocno hipnotyzujący.

Jak wszędzie pełno pięknych, wąskich, włoskich uliczek.




 Przecudnej urody kolorowe kamieniczki:




Okolica świeci pustkami, choć z liczby pracowników budowlanych, którzy się tu kręcą można wywnioskować, że przygotowania do sezonu trwają pełną parą.
Znajdujemy otwartą pizzerię, w której zamawiamy sobie Margherittę (4,5 euro i darmowe coperto). Ach, uwielbiam Włochy :)




 Jedziemy dalej wzdłuż wybrzeża, więc możemy jeszcze poobserwować piękny widok na miasto z przydrożnej zatoczki:



W Reggio di Calabria nie ma nic ciekawego. Gdzieś czytałam o jakimś skalnym kamieniu na plaży, ale chyba coś pomieszałam, bo nic takiego nie odnalazłyśmy. Miasto jak miasto. Poszłyśmy na spacer przy porcie i najciekawsze na co trafiłyśmy to puchar za zawody w bilardzie (znaleziony w parku) i budynek składający się z wielu maleńkich pomieszczeń bez okien, w którym chowali się murzyni. Nie mam pojęcia, do czego te mikropokoiki miały służyć, ale od biedy dałoby się tam żyć. Generalnie południowa część buta obfituje w pustostany. Raj dla bezdomnych.





 Chatenet - widzieliście kiedyś takie cudo?


Dzień kończymy w opuszczonym mieście - Pentedattilo. Z tym opuszczeniem to taka trochę ściema, bo domy noszą świeże ślady remontu, kręcą się w nich ludzie i są tam doprowadzone wszystkie media. Taka trochę komercha, ale wygląda ładnie. Tutaj też ponoć mieszkańców wygoniła stamtąd seria trzęsień ziemi. Rzeczywiście, z wielu domów pozostały tylko kawałki murów.









Jeden z mieszkańców zaprasza nas do obejrzenia wnętrza lokalnego kościoła:








Przydrożne opuncje figowe zapraszają nas do skosztowania swoich owoców. Zrywamy je więc i bierzemy do auta nie zważając na to, że igły wbijają nam się w palce. Było warto!




Zastanawiamy się nad drugą z wiosek - Roghudi. Żeby do niej jechać, musiałybyśmy pokonać jeszcze kolejne 40 kilometrów po dość niepewnych, górskich drogach.  No i przede wszystkim musiałybyśmy zaczekać z tym do jutra rana, co sprawi, że 300 kilometrów zaplanowane do przejechania dziś na noc przesunie się na jutro. Z ogromnym żalem rezygnujemy z Roghudi i ruszamy na zachód.
Najpierw jednak czekamy do wieczora żeby zobaczyć oświetlenie Pentedattilo (reklamują się, że wioska jest pięknie rozświetlona nocą).
Jesteśmy bardzo blisko Sycylii, więc Etna jest całkiem dobrze widoczna (w ciągu dnia była zasnuta chmurami, dopiero wieczorem szczyt zaczął górować na horyzoncie). Dymienie się wulkanu wydaje mi się najzupełniej normalne. Dopiero po kilku dniach okaże się, że była to zapowiedź wybuchu. I to takiego konkretnego. Możecie o tym poczytać na przykład tutaj.


Oświetlenie miasteczka nie powala nas na kolana. Jedna ze skał wygląda jak twarz diabła. Próbujemy uwiecznić to na zdjęciu, ale za diabła :D nie wychodzi. No nic, diabeł chyba nie lubi być fotografowany.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w Reggio di Calabria w poszukiwaniu Internetu (Karolina szuka pracy, w związku z czym musi odpisać na ważnego maila). Poszukiwania były długie, bo miasto jest naprawdę opustoszałe. Poznajemy (szedł za mną i gwizdał, a kiedy się odwróciłam to po prostu zaczął gadać) jednego starszego Włocha (takiego pięćdziesięciokilkuletniego "bambino", do którego co chwilę dzwoniła mama), który opowiada nam o kryzysie we Włoszech, biedzie, bezrobociu i przestępczości w Kalabrii. Mówi po włosku, więc nie rozumiemy zbyt wiele, ale bardzo często wspomina o złej mentalności Włochów, pokazując gest świadczący chyba o tym, że mają małe mózgi (pewnie w sens Rzeczywiście, patrząc na te wszystkie opuszczone miasta, ite domy o zabetonowanych oknach robi się w duszy jakoś tak niepewnie.
Żeby uzyskać hasło do wifi zamawiamy sobie po kawałku pizzy (po 1 euro). Internet i tak nie chodził, ale pizza była pierwszorzędna :)

Tak sobie myślę, że drogę wzdłuż wybrzeża warto pokonać w dzień ze względu na widoki, więc gdy zbliżamy się do morza zjeżdżam z autostrady i szukam miejsca do spania. Udaje nam się wjechać autem na samą plażę. Sądząc po ilości zużytych prezerwatyw dookoła, miejsce to jest dość popularne ;) Rzeczywiście wygląda to wszystko bardzo ładnie. Jesteśmy dość odsłonięte, ale jak do tej pory to nikt nie wykazywał zainteresowania nami i naszym autem, więc może teraz też będzie ok.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz