środa, 22 marca 2017

WŁOCHY - "BUT" 2017 - DZIEŃ 2

poniedziałek, 6 marca 2017

Albertobello -> Locorotondo -> Ostuni -> Lecce -> Roca Vecchia

W nocy przemarzłyśmy przeokropnie. Poranek też jest całkiem, hmm, rześki. Budzi nas mój "kogut" (z racji problemów ze wstawaniem mój budzik w telefonie pobrzmiewa słyszalnym w odległości co najmniej kilku lat świetlnych rozpaczliwym krzykiem obdzieranego ze skóry koguta) wskakujemy w ciepłe ciuchy i jedziemy do trulli. Są naprawdę przeurocze. Dobrze, że wybrałyśmy tak wczesną porę (zarówno dnia jak i roku), bo dzięki temu możemy spokojnie przyjrzeć się tej przepięknej wiosce bez konieczności przepychania się przez stada turystów. Poza nami Albertobello zwiedzała dziś tylko jakaś "skośna" wycieczka. Zastanawiamy się, skąd oni wszyscy biorą kasę na zwiedzanie Europy.



























Śniadanko:

Nasze piękne autko:

Z Albertobello jedziemy do pobliskiego Locorotondo. Nie wiem czemu spodziewałam się ujrzeć tam jakąś kolejną wioskę trullową. Domków wprawdzie nie było, ale - cytując klasyka - też było zajebiście. Kolejne piękne, włoskie, urokliwe miasteczko. Praktycznie zupełnie puste. O ile w Polignano a Mare czy Albertobello spotykaliśmy jeszcze jakiś turystów tak tu ludzi w ogóle można policzyć na palcach jednej ręki. Ciekawe, co na codzień robią mieszkańcy tych wszystkich miasteczek.
Spacerowanie włoskimi uliczkami jest rozkoszą samą w sobie, ale w przypadku Locorotondo szczególnie mocne wrażenie wywierał widok już zza murów miasta - malowniczo ułożone na wzniesieniu zabudowania na planie okręgu prezentują się naprawdę imponująco. Przy okazji odkryłyśmy kolejne "dzikie" trulle. Jedna z nich jest otwarta, więc nie możemy odmówić sobie takiej okazji. Nie wiemy jeszcze, że włamywanie się stanie się motywem przewodnim tej wycieczki ;)






























Kolejnym zwiedzanym przez nas pięknym białym miasteczkiem jest Ostuni. Już sama nazwa miejscowości brzmi słodko. Bardzo przyjemnie jest spacerować po tych wszystkich urokliwych zakątkach. Trochę brakuje gwaru ludzi siedzących w ogródkach restauracji i popijających wino z karafki, ale za to jest cicho, spokojnie, wręcz mistycznie. W takich warunkach można naprawdę porządnie odpocząć.


W większości włoskich miast Apulii nawet poza sezonem działają informacje turystyczne. Jeśli akurat jakaś była po drodze, wstępowałyśmy po darmowe mapki, które ułatwiały zwiedzanie. W Ostuni informacja znajduje się w budynku na zdjęciu poniżej. Bardzo uprzejma dziewczyna zaznaczyła nam na mapie miejsca szczególnie istotne (głównie dwie "chiesy", czyli wszechobecne kościoły). Pytam o punkty widokowe na miasto, bo wiem, że - podobnie jak w przypadku Locorotondo - tutaj również widok zza murów będzie ekstra. Pani zaznacza mi trzy punkty, z których jej zdaniem najlepiej widać. Super. No to ruszamy na zwiedzanie.









Przed poniższym kościołem stoi staruszka (jak wynika z identyfikatora - wolontariuszka) i zaprasza nas do zwiedzania. W sumie - czemu nie. Rzucamy więc okiem na wnętrze kościoła i na tackę, która - podniesiona przez babcię prosto pod nasze oczy - uświadamia nam, że nie mamy żadnych drobnych euro. Zresztą od kiedy wizyty w kościele są odpłatne? Postępujemy więc jak ostatnie dupki i wrzucamy jedyne, co mamy - dwuzłotówkę. Babcia rzuca nam oburzone spojrzenie i oddaje monetę z miną "wiesz, gdzie możesz ją sobie wsadzić". Z trudem opanowuję wybuch śmiechu. Chyba rzuci na nas klątwę. Jedna w tą czy w tą - co za różnica ;)








Niektóre uliczki przypominały mi białe wersje marokańskiego Szafszawanu.


Dobrym pomysłem (nie tylko tu, ale generalnie w odniesieniu do miasteczek południowych Włoch) jest spacer dookoła murów. Człowiek wydaje się taki mały w otoczeniu warownej architektury...


Wąskie uliczki miast - wyobraźcie sobie, jaką sztuką jest tędy przejechać, gdy po jednej stronie poparkowane są auta (co zdarza się tam bardzo często).



 Mistrz parkowania:


To widok z pierwszego z poleconych nam punktów widokowych. Starówka z górującymi na wzniesieniu kościołami naprawdę robi wrażenie.







A to panorama z drogi via Panoramico. Minusem jest brak zatoczki - my zaparkowałyśmy pod jakimś budynkiem kawałek dalej i szłyśmy pieszo wzdłuż drogi.


Trzeci z punktów nie jest już tak zapierający dech w piersiach, ale za to mamy widok na mury.

Lecce, zwane "Florencją południa" prezentuje się zupełnie odmiennie niż wcześniejsze miasteczka. O ile poprzednie można by nazwać "białymi" to Lecce chyba zasługuje na miano "żółtego", bądź "piaskowego", bo cała zabudowa ma odcienie beżu. Moim pierwszym wrażeniem było jakieś przytłoczenie, uczucie ciężkości, taka prawdziwie barokowa atmosfera.



Poniżej teatr będący tak naprawdę kościołem.




W Lecce też znalazłyśmy informację turystyczną, choć starówka jest spora tylko pozornie. Łatwo się po niej poruszać. Niewątpliwie to miasto ma swój niepowtarzalny urok.

























Po katedrze chodzi gość i próbuje wyłudzać pieniądze od turystów. Smutne.




Lokalne ciasteczka, które dostałyśmy w ramach degustacji. To najciemniejsze jest oliwkowe, obok niego sezamowe, a na górze są o smaku wina i jakieś słodkie. To nam przypomina, jakie jesteśmy głodne ;)




Jesteśmy tak głodne, że - łamiąc wszelkie zasady - kupujemy sobie po burgerze w Maku. Gdy z niego wychodzimy, na zewnątrz panuje już zmrok, co - w połączeniu z pomarańczowym światłem latarni - sprawia, że miejsce sprawia wrażenie jeszcze bardziej tajemniczego.



Noc spędzamy nad samym morzem w Roca Vecchia, która jest naszym pierwszym celem na jutro. Nie wysilamy się, żeby ukryć auto, a mimo to zupełnie nikt się nami nie interesuje. Mam nadzieję, że obudzi mnie słońce wyłaniające się zza morza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz