środa, 23 listopada 2016

NEPAL 2016 - dzień 2

piątek, 28 października 2016

4 dzień podróży

Pokhara -> Katmandu

No i dupa. Budzimy się o 7 rano gdy słońce dawno już świeci. Pewnie jak zwykle wyłączyłam budzik przez sen. Trudno, przynajmniej trochę odpoczęłyśmy. Wyłazimy na dach i widok zapiera nam dech w piersiach. Postanawiamy jeszcze nie wracać tylko najpierw pojechać jeszcze raz na Sarangkot.

Taki widok miałyśmy z hotelu. Warto wybierać do spania wysokie budynki :D


Taksówkę złapałyśmy praktycznie pod hotelem. Po intensywnym targowaniu zabiera nas za 1000 rupii. 

Autobus jedzie na czołowe:

Pas zmienia w ostatniej chwili, trąbiąc wniebogłosy:




Punkt widokowy  w pobliżu szlaku na Sarangkot. Świetne miejsce na ślubną sesję.

Mardi Himal, Machhapuchhare i Annapurna III:

Annapurna to ta po lewej ode mnie:

Huśtawka - bardzo popularny model:







Nasz ostatni tysiak:


 Pyszne śniadanko:

Menu:


Przepyszny ryż i pieczywko ciapati


 Pokój warty uwiecznienia, bo już nie będzie nam dany taki luksus :P


Tak jak wspominałam - nawet w najlepszych hotelach drzwi zamykane są na zatrzaski i siermiężne kłódki. Można zrobić komuś numer i zamknąć go od zewnątrz - nie wydostanie się, nie ma szans.

 Ostatni rzut oka na jezioro Phewa i wracamy.


Jest już dość późno i zaczynamy rozważać powrót busem "turystycznym" (bo szybciej jedzie), ale akurat trafiamy na lokalny, więc się nim zabieramy. 

Droga powrotna trwa dłużej i obfituje w różne przedziwne przygody. Wczoraj w hotelu oglądałyśmy na youtubie filmik o tym, jak bus spada ze skarpy a tu akurat co chwilę widzimy wyrwane barierki, pogniecione ciężarówki czy przewróconego tira. Na jednym z postojów nagle na drodze zrobiła się jakaś poruchawa. Dwa samochody jadące przeciwległymi pasami nagle się zatrzymały, zaczęli trąbić, a potem wyskoczyli z samochodów i zaczęli na siebie wrzeszczeć. Myślałyśmy, że może się stuknęli, ale nie było widać, żeby ktoś ucierpiał. No i tak stali i wrzeszczeli, wszystkie samochody za nimi zatrzymywały się, tworząc coraz większy korek. Zbiegli się ludzie, kierowcy powysiadali z aut, no generalnie afera. A panowie powrzeszczeli, powrzeszczeli, po czym rozeszli się do swoich aut i pojechali jakby nigdy nic. Do tej pory nie wiemy, co się tam rzeczywiście wydarzyło. W trakcie podróży również nasz bus zatrzymał się bez powodu. Pojawili się jacyś ludzie, jacyś policjanci. No nic, stoimy i czekamy. Po jakimś czasie postanowiłyśmy wyjść i zobaczyć, co się dzieje. Chyba działo się coś, o czym miałyśmy nie wiedzieć, bo szybko się rozeszli i pojechaliśmy dalej.


Takie rzeczy to tylko w Azji:

Typowe nepalskie miasteczko:




Odpust:

Most zawieszony nad rzeką:

Jedno z najbardziej zdumiewających wydarzeń dnia dzisiejszego - babcia sikająca na stojąco.

Rano dostałyśmy telefon, że plecak jest już na lotnisku. Najpierw jednak chcemy znaleźć miejsce do spania. Idziemy w kierunku Thamelu. Mapa w moim telefonie wskazuje, że mamy jakieś 3 kilometry. Ciemno jak w dupie - dobrze, że mamy latarkę. Po paru krokach doczepia się do nas jakiś lekko wstawiony koleś. Na początku go ignorujemy, ale dalej się za nami wlecze (może ze względu na nasze światło), więc zaczynamy z nim rozmawiać. Okazuje się, że przyjechał z Indii na święto Diwali. Bardzo chciał się z nami zaprzyjaźnić - najpierw próbował załatwić nam hotel (był drogi), potem zaproponował, żebyśmy przenocowały u niego. Chcemy znaleźć miejsce na najbliższe trzy noce, więc wolimy sobie poszukać czegoś same. Kilka guesthousów jest pełnych (ludzie zjeżdżają się na Diwali), więc bierzemy piętrowe łóżko w dormie na ulicy Paknajol (na obrzeżach Thamelu - polecam, bardzo lokalnie i spokojnie). Siedmioosobowy pokój dzielimy z dziadkiem z Pakistanu i jakąś śpiącą królewną. Jak na 500 rupii za noc (czyli jakieś 9,50 zł za osobę) warunki mamy doskonałe (wifi, świeżo zmieniona pościel, okno, łazienka w pokoju - z wodą, ba! nawet czasem ciepłą - no wypas). Zrzucamy plecak (mając nadzieję, że nikt go nie ukradnie) i jedziemy na lotnisko (taksówką za 4 dolary, bo skończyła się nam waluta).

Jednak ktoś wie o co w tych kablach chodzi:


Na lotnisku nie chcą mnie wpuścić do hali przylotów. No nic, czekam. Po kilku minutach wraca Karolina, cała czerwona z nerwów. Okazało się, że bagaż wprawdzie wrócił, ale odpakowany (był zafoliowany) i okradziony. Brakowało ładowarki do aparatu fotograficznego, kabla od gpsa, noża, zamka rowerowego i ... papieru toaletowego. Niby pierdoły, ale bez ładowarki aparat Karoliny staje się bezużyteczny. W dodatku nawet nie pozwalają nam złożyć żadnej reklamacji, bo został skradziony mniej niż kilogram. No wyobrażacie sobie? Karolina zrobiła taką awanturę, że aż sama nie przypuszczała, że tak potrafi. No ale co robić dalej? Zadzwonić na policję? Stoi koło nas policjant (ten, który nam dał pierwszego dnia numer telefonu) i głupkowato się uśmiecha. No nic, ważne, że są ciuchy, śpiwór i Mugga. Mamy tak małe plecaki, że warto rozważyć w przyszłości zabranie ich jako podręczne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz