środa, 23 listopada 2016

NEPAL 2016 - dzień 3

sobota, 29 października 2016

5 dzień podróży

Katmandu -> Patan -> Katmandu (Stupa Boudhanath, Pashupatinah)


W planie na dziś miałyśmy Patan, Bhaktapur, Nagarkot i Dhulikel, ale podejrzewamy (jak się później okaże - słusznie), że ta trasa nie jest do zrobienia w jeden dzień (na upartego wszystko się da, tylko trzeba by strasznie się gonić, a przecież nie o to w tym chodzi). Przed nami długi dzień, więc warto rozpocząć go od porządnego nepalskiego śniadanka. Gdzieś czytałam, że rano trudno dostać coś do jedzenia, bo Nepalczycy (Indusi zresztą też) zaczynają dzień od szklanki mlecznej herbaty i ciapati, a pierwszy konkretny posiłek jedzą dopiero koło południa. Rzeczywiście uliczni sprzedawcy rano zazwyczaj nie mieli dużego wyboru jedzenia (zwykle samosy albo takie duże ptysie, do których nalewali jakiejś zupy), ale w lokalnych knajpkach zawsze można było dostać coś dobrego.

Nawet zwierzęta świętują Diwali:

To Paknajol, uliczka na której mieszkałyśmy:


Na śniadanko zjadamy omlety z ciapati i coś przypominającego owsiankę.


Znalezienie autobusu do Patanu trochę nam zajmuje, ale w końcu natrafiamy na właściwy przystanek (najszybszym rozwiązaniem jest pytanie o drogę ludzi - są naprawdę bardzo uprzejmi i pomocni).
Na skrzyżowaniach umiejscowione są stanowiska dla policji, która ma kierować ruchem. W rzeczywistości to zupełnie niczemu nie służy, bo samochody i tak jeżdżą jak chcą, nie zwracając na pana policjanta najmniejszej uwagi. Z jednej strony dobrze, że ci ludzi mają pracę, ale moim zdaniem można by ich wykorzystać lepiej niż kazać im stać i wdychać te wszystkie spaliny. Zanieczyszczenie powietrza w nepalskich miastach (w indyjskich zresztą też) to temat na osobną dyskusję. Po kilku dniach smarkałyśmy na czarno, a po kilku kolejnych wysmarkiwałam już skrzepy krwi. A potem kupiłyśmy sobie maski, do czego też Was zachęcam - nie będziecie wyglądać jak debile, tam to bardzo popularne rozwiązanie.

Tuż przed południem autobus przywozi nas do Patanu (praktycznie pod samą bramę). Przechodzimy przez nią i kawałek dalej stajemy jak wryte. Wiedziałyśmy, że place Durbar (starówki) są płatne, no ale bez przesady. Wstęp dla obcokrajowca (bo dla mieszkańców jest osobna stawka - jakieś grosze) kosztuje 1000 rupii (około 38 złotych). Gdzieś w przewodniku czytałyśmy, że można to obejść. Postanawiamy więc postąpić "po polsku" i poszukać innej drogi. Skręcamy więc w jakąś uliczkę i idziemy przed siebie.



Kolejny przystrojony piesek. Wygląda na zadowolonego z takiego stanu rzeczy :)


Świątynie z białymi szczurami. Gdzieś chyba czytałam, że zobaczenie białego szczura to dobry omen dla kobiet, które chcą zajść w ciążę. Poczekamy zobaczymy ;)




Zupełnie przypadkiem natrafiamy na bardzo ładną stupę. Jeszcze nie wiemy, że w Nepalu jest ich wszędzie pełno. Jeśli chcecie zwiedzić stupy Patanu, to polecam Wam te tutaj - myślę, że warto je zobaczyć.


Zbiornik wodny obok stupy. Podejrzewam, że gdzieś w tym miejscu palą zwłoki.


Co oni mogą tu łowić/wydobywać?

Kolejna "szczurza" świątynia:

Bardzo klimatyczne murale:


Świąteczne wieńce:

Słodkości! W Nepalu i Indiach nie produkują czekolady, ale za to mają mnóstwo rodzajów niemożliwie słodkich i tłustych ulepków. Są dość specyficzne, ale warto spróbować po jednym z każdego rodzaju. Ważna rada: sreberka też są jadalne :)



Zniszczenia pozostałe po trzęsieniu (trzęsieniach, bo podobno w tym roku były co najmniej dwa) są widoczne na każdym kroku. W nocy czasem czułam wstrząsy.

 




Zakratowana świątynia:

Cenne wnętrze:

Świąteczne kolorowe proszki (jutro zobaczycie, do czego to służy).

Skutery, wszędzie skutery...

Plan Patanu. Warto mieć ze sobą przewodnik żeby na bieżąco czytać o tych wszystkich interesujących miejscach. Szczerze mówiąc, mi się nigdy nie chce tego robić ;) Dobrze, że jest Karolina :)

Świątynia Kriszny na Placu Durbar:



Przy pałacu królewskim zauważa nas strażnik. Dalej jesteśmy Polakami i nie chcemy płacić za bilet (Adam pewnie myśli sobie teraz "cholera, z kim ja się zadaję") mimo, że oferowana cena spadła już do 500 rupii za osobę. Oddalamy się, po czym wracamy drugą stroną.

To mapa placu Durbar w Patanie. Niestety, większość świątyń bardzo ucierpiała. Niektóre poległy zupełnie w starciu z niszczycielską siłą natury.

Pałac królewski:

Świątynia Kriszny:

Shakyamuni Budda:






Świątynia Bhimsen:

Świątynie Vishvanath i Bhimsen (z tyłu za stupą mandir Kryszny w rusztowaniach):

Muzeum hindusko-buddyjskie w budynku pałacu (wstęp chyba 400 rupii, my znów się włamałyśmy):





Świątynia Wisznu, pozostałości po statule Yogendra Malla i świątyna Jagannaryan:

Statua Garudy i mandir Kryszny:

Świątynie Wiszwanat i Bhimsen. Niestety przez zniszczenia żadna ze świątyń na Durbarze nie jest dostępna do zwiedzania.



Świątynia Kryszny, Dzwon Taleju, zburzona Harishankar i pozostałości po statule Narsimha.






Garuda:




A to słynna Golden Temple w Patanie (nie jest na Durbarze, ale bardzo blisko niego):









Ołtarz:

Jeśli planujecie wizytę w Patanie, warto rozplanować sobie wcześniej, co chcecie zobaczyć. Bardzo ciekawa stronka z wieloma przydatnymi informacjami jest tutaj.

Fajne regionalne laleczki. Pamiątki w Patanie są dość tanie, jeśli planujecie sobie coś kupię to warto się tu rozejrzeć.


Jest jeszcze dość wczesna godzina, postanawiamy więc wrócić do Katmandu i zobaczyć jeszcze dziś buddyjską Stupę Boudhanath i świątynię Pashupatinath.
A to lokalna komunikacja miejsca - jeździ się na maksymalnie załadowanej pace takiego uroczo obtrzaskanego ze wszystkich stron trójkołowca:



Na ulicy można kupić wszystko za półdarmo, zreperować buty, wyczyścić uszy, ogolić się, obciąć, wyrwać zęba - czego tylko dusza zapragnie ;)



Nie mamy bladego pojęcia, jak dotrzeć do stupy, ale miejscowi są bardzo pomocni i sami wsadzają nas w odpowiednią marszrutkę. Wczesnym wieczorem jesteśmy na miejscu.

Stupa Boudhanath to jedno z tych miejsc, w których mogłabym zostać na zawsze. Zrozumiałam to jak tylko usłyszałam "om namah padme hum". Okazało się, że mantra płynie z balkonu poniżej. Jak się później okaże, odbywają się tam medytacje. Chcę tu zostać! Na zawsze!



Mnich wykonujący pokłony. Był taki moment, że nasze spojrzenia się spotkały i było w tym coś, co upewniło mnie w przekonaniu, że jestem częścią tego świata. Ale to temat nie na tego bloga ;)




A oto stupa. Ona też ucierpiała w wyniku trzęsienia ziemi. Konsekwencje są widoczne nawet dziś: zniknęły ozdoby (chorągiewki i kolorowe "ubranko"), nie można już też wejść na górę.







Faworki, które dostałyśmy od mnicha:

We wnętrzu buddyjskiej świątyni.

To właśnie ten balkon, na którym odbywały się medytacje.

Medytacja:





Jeśli jesteście zainteresowani poczytaniem na temat stupy, bardzo ciekawy artykuł znajduje się tutaj.

Świątynia Pashupatinath jest w odległości kilku przystanków od stupy. Znów miejscowi wsadzają nas do właściwego busa. Drogę - oprócz wszechobecnych małp - wskazują nam dwie sympatyczne dziewczyny.


Wstęp dla obcokrajowca kosztuje 1000 rupii, ale praktycznie od razu podchodzi do nas jakiś koleś przedstawiający się jako pracownik świątyni. Mówi, że za połowę tej ceny (potem takich "przewodników" było więcej i byli gotowi nas tam zaprowadzić nawet za 300 rupii) pokaże nam miejsce, przez które możemy wejść, omijając budki strażników. Nieopatrznie wskazuje nam drogę, mówiąc, żebyśmy spotkali się "o, tam" za kilka minut. Odrzucamy więc wszystkie oferty i włamujemy się do świątyni same.





Pashupatinah jest świątynią Shivy (zwanego również Pashupatim, stąd nazwa). Wstęp do świątyni mają tylko wyznawcy hinduizmu. Pozostali mogą ją oglądać znad brzegu rzeki Bagmati. My chyba włamałyśmy się na tą hinduską stronę, bo ludzie siedzą po jej przeciwległej części.



Na brzegu odbywa się pogrzeb. Gdzieś czytałam, że hinduskie pogrzeby są radosne, bo wszyscy się cieszą, że zmarły będzie miał teraz lepsze wcielenie i w ogóle. To nieprawda. Pogrzeb był pełen żalu i zawodzenia, a wdowa płakała tak przeraźliwie, że mi samej stanęły łzy w oczach. Zastanawiamy się, czy nie powinnyśmy stąd iść i zostawić ich w spokoju, ale ciekawość zwycięża i decydujemy się dyskretnie przyjrzeć ceremonii choć przez chwilę.
Nieboszczyk leżał na ziemi, przykryty złotym płótnem. Żałobnicy obsypywali go jakimś proszkiem i kładli na nim wieńce z kwiatami. W tle przygotowywano już stos do palenia. Starałyśmy się trzymać na uboczu i robić zdjęcia tak, żeby nikt nie widział. Byłam pewna, że zaraz nas stąd wyrzucą. Mnie by chyba na miejscu szlag trafił, gdybym na pogrzebie Łukasza zobaczyła jakiegoś ciekawskiego zagranicznego turystę. Ci ludzie jednak wydawali się nie zwracać na nas najmniejszej uwagi. Zwrócił ją jednak pan strażnik ze świątyni, żądając od nas biletów. Mówi, że jeśli zapłacimy, to możemy zostać. Zgodził się nawet na połowę stawki, za którą dodatkowo może być naszym przewodnikiem. Nie zgadzamy się. To już nawet nie kwestia pieniędzy, ale wydało się nam to po prostu nie w porządku żebyśmy tam zostały dłużej, nawet za darmo.





Zapiekany ziemniak i pikantny kurczak. Spójrzcie tylko na te miseczki :)

Riksza rowerowa - bardzo popularny środek transportu.

Sklep mięsny. Chyba rozumiem, dlaczego tu tylu wegetarian ;)

Moje cudne dziecko. Chętnie zabrałabym je ze sobą do Polski.

Wieczorem robimy sobie jeszcze spacer po Thamelu, pięknie przystrojonym na jutrzejsze Diwali.

W drodze powrotnej mamy bardzo ciekawą przygodę. Gdy już powoli szykujemy się w drogę powrotną do hostelu, zaczepia nas pan rikszarz rowerowy. Nie planujemy korzystać z jego usług, ale akurat pijemy sobie mleczną herbatkę, mamy więc chwilę żeby pogadać. Pan (całkiem konkretnie wstawiony, co zresztą sam nam powiedział) dużo mówi o sobie, swoim życiu, pracy, swoich życiowych wartościach - generalnie sprawia dość pozytywne wrażenie. Wygląda bardzo biednie i strasznie nam go żal. Koniec końców zgadzamy się na podwózkę pod nasz hostel. Pan wprawdzie chce nas zabrać za darmo, ale zamierzamy dać mu jakieś drobne. Jutro chcemy pojeździć po Katmandu, możemy więc skorzystać z jego usług. Tak więc wsiadamy i jedziemy z pijanym panem rikszarzem, który zamiast patrzeć na drogę co chwilę odwraca się żeby z nami gadać. Nagle jak spod ziemi przed naszymi oczami wyrasta Szaliczek. Rikszarz odwraca się do nas i mówi, że to oszust. Szaliczek krzyczy na naszego rikszarza, chce mu dać jakieś pieniądze, potem obaj wrzeszczą na siebie w ich języku - nic z tego nie rozumiemy. Gdy pytamy, co się dzieje, Szaliczek mówi, że tak sobie tylko z kolegą rozmawiają. Rikszarz mówi, że nie jest żadnym kolegą i nie wie, czego Szaliczek od niego chce. Szaliczek na to, że rikszarze to oszuści. Rikszarz na to, że szaliczki to oszuści. I przepychają się dalej. Nie chcemy drążyć, kto jest oszustem a kto nie, postanawiamy więc zostawić obu panów i oddalić się. Chcę dać panu rikszarzowi pieniądze, ale odmawia ich przyjęcia. Szaliczek leci za nami, ale Karolina go opieprza, po czym uciekamy w jakąś uliczkę. Nie mamy bladego pojęcia, gdzie jesteśmy, ale zaraz ktoś wskazuje nam drogę i po chwili lądujemy na naszej uliczce.
Gdy wracamy, dziadek Pakistańczyk leży w piżamie a dziewczyna śpi. Dlaczego dziadek cały dzień siedzi w piżamie a ta laska ciągle śpi? Może coś z nimi nie tak? Może trzeba ją obudzić, nakarmić, cokolwiek? Potem sobie uświadamiam, że przecież to my wychodzimy nad ranem a wracamy późną nocą. Nasi współlokatorzy wstają i kładą się o "normalnych" porach i dlatego wydaje nam się, że cały czas siedzą w pokoju. Fakt, nasza podróż jest bardzo intensywna. A jeszcze nie wiemy, co przed nami :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz