środa, 23 listopada 2016

NEPAL 2016 - dzień 1

czwartek, 27 października 2016

3 dzień podróży

Kathmandu -> Pokhara

Wygląd lotniska od razu pozwala nam wczuć się w klimat Nepalu. Trochę czasu zajmuje nam wypełnienie wszystkich dokumentów, załatwienie wizy i wymiana waluty. Po jakimś czasie spędzonym przy taśmie okazuje się, że przyleciał z nami tylko mój bagaż. No nic, prędzej czy później musiało się to komuś przydarzyć. Zgłaszamy reklamację, wypełniamy jakiś druczek i mamy przyjść jutro, a najlepiej wcześniej dzwonić. Zastanawiamy się nad tym, ale dochodzimy do wniosku, że bagaż pewnie i tak do jutra nie doleci, więc nie ma sensu modyfikować planu, zgodnie z którym miałyśmy jechać na jeden dzień do Pokhary. Najpierw jednak trzeba się gdzieś przespać. Czeka nas ciekawe wyzwanie, bo byłyśmy obie spakowane na lekko (czyli tylko niezbędne minimum), więc posiadanie jednego bagażu na dwie osoby będzie niezłym doświadczeniem. Jak się później okazało, spokojnie dałybyśmy radę :)


Na lotnisku poznajemy bardzo miłego policjanta, który daje nam swój numer telefonu i mówi, żeby w razie potrzeby dzwonić do niego. Żeby nie wydać majątku na kontakty z lotniskiem kupujemy sobie nepalską kartę sim. Tu teoretycznie potrzebne jest zdjęcie paszportowe (w Indiach też), ale mi zrobili fotkę na miejscu (ku mojemu przerażeniu, bo wiem, jak wyglądałam po dwóch dobach podróży).
Taksówki na lotnisku kosztują w granicach 700 rupii, ale wystarczy odejść parę kroków żeby znaleźć coś tańszego. Nam udało się pojechać za 400. Jedziemy na Thamel, turystyczną dzielnicę, gdzie - według przewodnika - można znaleźć tanie noclegi. Wysiadamy więc z taksówki i ruszamy przed siebie. Moje pierwsze wrażenie z pobytu w Nepalu to totalny chaos. Auta, skutery, grupki podpitych facetów, plątanina kabli i afisze reklamowe. Wszyscy przyglądają się nam z zainteresowaniem. Nie wiemy jeszcze, że już tak będzie :)
Po chwili podchodzi do nas jakiś lokalny naganiacz z ofertą hostelu. Wolałybyśmy same pochodzić sobie po okolicy i sprawdzić, jakie tu są ceny, ale koleś w żaden sposób nie daje się zbyć. Dobra, niech mu będzie. Mówimy mu tylko, że ma nam załatwić coś taniego. Nie wiemy jeszcze, jaki jest dolny możliwy pułap cenowy, więc wybrzydzamy. Koniec końców zostajemy w pokoju za 600 rupii (czyli jakieś 12 złotych za osobę). Do tej pory żałuję, że nie wpadłyśmy na to, żeby zrobić zdjęcie, bo takiego syfu nigdy wcześniej na oczy nie widziałyśmy. Wszystko (a zwłaszcza toaleta na korytarzu) wyglądało tak, jakby nigdy nie było sprzątane (i tak pewnie w rzeczy samej było). Śmieci na podłodze, kiepy, wszystko. Zaprowadzono nas do pokoju i kazano się rozgościć. Pościel była cała czarna z brudu (jak dobrze, że ukradłyśmy te koce) a podłoga cała pokapana z farby ściennej (w życiu nie widziałam tak nieudolnie pomalowanych ścian - po prostu przejechane pędzlem po wszystkim co akurat było, czy to rama drzwi czy materac od łóżka, a co tam). Po chwili zaproponowano nam nowy pokój o tym samym standardzie, bez okna ale za to z toaletą (bez światła i wody). Dobra, bierzemy. Pan naganiacz - nazywany przez nas szaliczkiem ze względu na tenże czerwony element garderoby) siedzi z nami w tym pokoju i nie wygląda, jakby miał zamiar sobie pójść. Pokazuje nam swój dowód osobisty (czy coś), z którego wynika, że jest Szerpą. Dajemy mu do zrozumienia (stopniując delikatność przekazu), że powinien już sobie pójść. Nic z tego. W końcu jakoś udaje się nam go wywalić. Zostawiamy rzeczy i idziemy się przejść. Ale zaraz - gdzie jest klucz od kłódki (zarówno w Indiach jak i Nepalu chyba nie znają pojęcia "klamki", bo wszystkie drzwi - nawet w dobrych hotelach - są zamykane na zasuwki i zatrzaskiwane kłódkami)? Idę zapytać pana z obsługi, który robi zdziwioną minę, bierze tę kłódkę do ręki i ... otwiera palcami. Zatrzaskuję ją i próbuję zrobić to samo. No da się. Jak to dobrze, że zabrałyśmy własną kłódkę.
Parę kroków pod naszym hostelem oczywiście spotykamy naszego szaliczka. No nie odpierdoli się. Trudno, skoro tak bardzo chce to może nam towarzyszyć. Zastanawiamy się tylko, jaki ma w tym interes. Przecież już prawdopodobnie zarobił prowizję za nasz nocleg. Skoro już jest to przynajmniej podpytamy się  go o dojazd do Pokhary. Dowiadujemy się, że są dwa rodzaje transportu: turystyczny lub lokalny. Ten pierwszy kosztuje "może 1000, może 2000" (nasz nowy kolega nie grzeszy nadmierną bystrością umysłu ani jasnością wypowiedzi), ale za to odjeżdża spod pobliskiego hotelu (ponoć o 7 rano). Ten drugi odjeżdża jakoś o 5 rano i z jakiegoś przystanku, na który trzeba podjechać, ale kosztuje coś około 300-400 rupii. Zdecydowanie chcemy lokalny. Szaliczek wyraża chęć pójścia z nami na ten autobus, więc umawiamy się z nim o 4 rano (czyli za jakieś dwie godziny) pod naszym hostelem. Znów nie chce wyjść i chyba nie za bardzo dowierza, że dwie białe laski bez jednego bagażu zamierzają iść w środku nocy z obcym gościem na miejscowego busa. W końcu udaje się nam go pozbyć. Kładziemy się na te dwie godzinki na twardym jak kamień łóżku, starając się tak ułożyć nasze koce żeby nie dotykać ciałami tej pościeli. O 4 rano szaliczek jest nieobecny. O 4:15 też. No nic, idziemy same. Ale nie, jest. Idziemy więc. Gdzieś. Dochodzimy do jakiegoś skrzyżowania i czekamy. I nic. Przechodzimy na drugą stronę i czekamy. I nic. O co chodzi? Idziemy gdzieś dalej. No nic, przynajmniej jakiś krok do przodu. Trafiamy na jakiś dworzec. Szaliczek pyta o coś ludzi ale wygląda na to, że to nie stąd mamy jechać. Przechodzimy przez ulicę i czekamy. Znów przechodzimy przez ulicę i czekamy. Zaczynam się obawiać, że nie zdążymy na ten autobus (nie wiemy jeszcze, że one jeżdżą co chwilę). Ciekawe, czy ten gość wie w ogóle, jak dotrzeć na ten przystanek. W końcu udaje nam się złapać jakiś autobus. Gdy docieramy na dworzec autobusowy (teraz już wiem, że to dworzec Gongabu), zaczyna już świtać. Szaliczek chce nam sam kupić bilety (bo podobno gdy nas zobaczą to dostaniemy gorszą cenę - w sumie bardzo prawdopodobne), więc dajemy mu po 400 rupii. To chyba rzeczywiście w miarę lokalna cena, bo w drodze powrotnej chcieli od nas na początku 500 (ale kiedy się dowiedzieli, że przyjechałyśmy za 400 to przystali na tę cenę). No to jedziemy :)

Nocny spacerek z szaliczkiem i boskie momo (7 rupii za sztukę).

Przepyszna uliczna herbatka zaparzana na gotującym się mleku. Gorąco polecam lokalne bazary, można tam popróbować naprawdę niepowtarzalnych smaków.

Autobusy na dworcu Gongabu.


Wszystkie ciężarówki były fantazyjnie pomalowane i przystrojone niczym choinki na Święta (czasem tak bardzo, że ozdoby przysłaniały niemalże całą przednią szybę).


Na drogach jest dziko. Każdemu manewrowi towarzyszy sekwencja klaksonów, które po kilku dniach przestały na mnie robić jakiekolwiek wrażenie. Z tyłu niektórych samochodów kierowcy namalowali napisy "please blow" albo "please horn". Tak więc trąbienie rzecz pożądana. Na drogach wszyscy się pchają i generalnie nie stosują do żadnych przyjętych u nas reguł. Jazda pod prąd, na trzeciego czy czwartego, wymuszanie pierwszeństwa, zajeżdżanie drogi - normalna sprawa ;) Droga do Pokhary lokalnym busem trwa ponad 7 godzin. Jesteśmy jedynymi białymi, więc wszyscy przyglądają się nam z zaciekawieniem. Przynajmniej nas nie zgubią na postojach :P
Trasa jest bardzo malownicza, choć szaleństwa nad przepaściami przyprawiają nas czasem o gęsią skórkę. Próbujemy trochę spać, chociaż jest to trochę utrudnione przez podskakiwanie na dziurach i wybojach. W końcu w godzinach popołudniowych wyganiają nas z autobusu - jesteśmy na miejscu.

Zapierające dech w piersiach Himalaje.

Nasz "deluxe" bus:

Lokalna knajpka na dworcu w Pokharze:

Samosy - w każdym miejscu smakują inaczej.

W Pokharze można zrobić bardzo wiele rzeczy. Poza pójściem na trekking w okolice Annapurny można wejść na bardzo widokową górę Sarangkot (oprócz Annapurny widać z niej jeszcze dwa inne ośmiotysięczniki - Dhaulagiri i Manaslu), popływać po jeziorze Phewa, zwiedzić świątynie (zwłaszcza Barahi znajdująca się na środku jeziora), eksplorować jaskinie (Mahendra, Bat i Gupteswor) czy podziwiać Wodospady Devi (czyli Dawida, na cześć gościa, który się w nich niegdyś utopił). Nam zależy przede wszystkim na Sarangkot i jeziorku. Jeszcze nie za bardzo wiemy, jak dotrzeć na górę, więc póki co łapiemy jakiś lokalny autobus i jedziemy na wybrzeże. O drogę na odpowiedni przystanek pytamy ludzi - są bardzo przyjaźni i większość całkiem dobrze mówi po angielsku.
Tak wygląda autobus, którym jedziemy nad jeziorko:

Znad jeziora bierzemy taksówkę pod Sarangkot (da się wyjechać dość wysoko - do pokonania zostaje jedynie 20-minutowy odcinek), za którą płacimy po targowaniu się 1500 rupii. Do tego trzeba doliczyć jeszcze po 100 rupii za bilet wjazdowy do parku/rezerwatu, do którego należy góra i ok. 150 rupii za wejście na punkt widokowy. Ważna rada: jedźcie jak najwcześniej rano, bo wtedy jest najlepsza widoczność. Po południu wysokich gór nie było widać praktycznie wcale, więc szkoda kasy. Za to jeśli macie ochotę przelecieć się paralotnią to za 3500 rupii (pewnie da się coś jeszcze wynegocjować) można tam to zrobić. Może byśmy się skusiły, gdyby loty odbywały się po stronie ośmiotysięczników a nie - jak to ma miejsce - po stronie jeziora.
To typowe ozdoby samochodowe - młynek modlitewny i posążek Buddy. Wszystko wykonane w stylu "tandetna chińszczyzna".



Takie widoki zastałyśmy na Sarangkocie:

Tu powinny znajdować się ośmiotysięczniki:

Paralotniarze nad jeziorem:

 

Kobiety zbierające chrust:

Dzieci z lokalnych wiosek. Zwróćcie uwagę na "zabaweczki":




Po "trekkingu" wracamy nad jezioro żeby popływać zanim zrobi się ciemno. 

Piękny zachód słońca nad jeziorem Phewa:


Najpierw planowałyśmy wypożyczyć najtańszy kajak, ale koniec końców zdecydowałyśmy się popłynąć do świątyni Barahi (za 100 rupii + 10 rupii wypożyczenie kamizelki). Poniżej pełen cennik:




A oto świątynia Barahi:

Świątynie należy obchodzić zgodnie z ruchem wskazówek zegara, dzwoniąc dzwonkami lub obracając młynki modlitewne.

Bóg Ganesha:

Noclegu szukamy w pobliżu przystani. Wszystkie guesthousy oferują nam kwotę 800 rupii za pokój (gdybyśmy zostawały dłużej, cena spada do 500 za dobę). Gdyby ktoś miał ochotę to na każdym kroku można dostać haszysz (nie pytałam, za ile, ale pewnie mniej niż jest wart). Po odwiedzeniu kilku hosteli z ciekawości zaglądamy do całkiem dobrze wyglądającego hotelu. Tu też bez problemu zgadzają się na 800 rupii. Czyli mniej niż 16 zł na osobę. Bierzemy! Przy okazji przypominamy sobie, że dziś nic jeszcze nie jadłyśmy. I że nie myłyśmy się już trzy dni (nie licząc zębów wyszczotkowanych pomiędzy straganami na dworcu w Pokharze - dżizas, jaka to była ulga :P). Komary które tną mnie po udach przypominają mi też, że zdecydowałam się nie zażywać Malaronu i jeśli nie chcę dostać malarii to powinnam popsikać się Muggą. Doprowadzamy się więc do porządku (w sumie to jeden plecak nam w zupełności wystarcza :P) i idziemy coś przekąsić do lokalnej knajpki. Dawno nie jadłam nic tak pysznego!




Gorąco polecam to miejsce:

Wieczorem upijamy się słynnym Everestem i idziemy spać. Mamy zamiar wstać wcześnie rano i podziwiać wschód słońca na dachu naszego hotelu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz