środa, 23 listopada 2016

NEPAL 2016 - dzień 5

poniedziałek, 31 października 2016

7 dzień podróży

Katmandu -> Kakkarvitta

W dniu dzisiejszym zgodnie z planem musimy wyruszyć na granicę. Wstępnie założyłam, że będziemy przekraczać ją w Naxalbari (tak wynikało z mapy Google) lub Pasupatinagar (stamtąd byłoby bliżej do Darjeeling). Wczoraj wieczorem ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z naszym (mocno wstawionym) panem z hostelu (w sumie wstawionym tak bardzo, że mało brakowało a zapomniałby, że dostał od nas pieniądze za noclegi - bierzcie pokwitowania ;) ), więc przy okazji dowiedziałyśmy się, że autobusy na granicę jeżdżą nawet w święto. Zaproponował, że może nam zarezerwować bilety za pośrednictwem jakiejś znajomej agencji. Pozwoliłoby to nam zaoszczędzić czas który możemy poświęcić na zwiedzanie, więc jesteśmy skłonne zapłacić tę prowizję. Rano okazuje się jednak, że niestety jest jakiś problem (chyba ze względu na Diwali nie prowadzą rezerwacji czy coś), musimy więc jechać na dworzec same. Autobus odjeżdża o 15-tej a na granicy ma być o 7 rano. Trochę zastanawia nas, dlaczego przejechanie 450 kilometrów ma zająć 15 godzin, ale generalnie będąc w Azji nic nie powinno nas dziwić.
Zanim ruszymy na dworzec (pan z hostelu mówi, żeby jechać na Gongabu, choć podobno z jakiegoś innego dworca można znaleźć jakiś jeszcze tańszy i jeszcze bardziej lokalny bus) idziemy na śniadanko.

To nasz cudny pokój:

I typowa nepalska łazienka - jest woda, czasem nawet ciepła, więc nie ma co narzekać ;)

Przepyszna kuchnia w typowej lokalnej knajpce. Nie kierujcie się pierwszym wrażeniem - zaufajcie miejscowym, wiedzą co robią :)


Pakauda:

Chowmein:

Egg Rolls:

Podstawa kuchni nepalskiej - jajka i makaron :)

Uwielbiam mieszkańców Azji między innymi za ich prostotę i minimalizm. Tym ludziom naprawdę niewiele potrzeba. W kuchni wystarczą im dwie gazowe płytki żeby wyczarować dziesiątki rodzajów przepysznych potraw.


Typowe lokalne dania:

Dość łatwo znajdujemy autobus na dworzec. Po drodze mijamy agencję turystyczną, do której z ciekawości wstępujemy zapytać o nasz bilet. Generalnie jest drogo i gościu bezczelnie kłamie (mówi nam, że spod granicy nie ma żadnego transportu publicznego i jedynym sposobem żeby się stamtąd gdzieś wydostać jest transport załatwionym przez niego za grube dolary jeepem), ale przynajmniej dowiadujemy się, że na granicy w Pasupatinagar nie ma nepalskiego celnika, więc nie możemy przez nią przejść, bo nie będzie miał kto nam przybić pieczątki wyjazdowej (pomiędzy Indiami i Nepalem jest jakieś porozumienie, dzięki któremu obywatele obu krajów mogą sobie swobodnie przechodzić przez tę granicę, ale obcokrajowcy już nie). O Naxalbari nikt nie słyszał, dowiadujemy się jednak o przejściu w Kakkarvitcie (po odnalezieniu go na mapie okazuje się, że to to samo przejście co nasze Naxalbari, przy czym Kakkarvitta to miejscowość po stronie nepalskiej, a Naxalbari - po stronie indyjskiej). Postanawiamy zostać dupkami i entuzjastycznie zgodzić się na ofertę drogiego biletu i bardzo drogiego jeepa, po czym pod pozorem pójścia do bankomatu uciec i odjechać busem ;)
Na dworcu wydaje nam się podejrzane, że od razu  podchodzą do nas jacyś goście i zapraszają do kupna biletu w konkretnym okienku. Skoro poszczególne okienka rywalizują ze sobą o klienta to wygląda na to, że cenę będzie można targować. Bilet rzeczywiście jest drogi - cena wyjściowa to około 1300 rupii. Wybrzydzamy straszliwie. Dowiadujemy się, że generalnie jeżdżą tam jeszcze jakieś państwowe busy, które kosztują coś koło 1000 rupii, ale ze względu na święto dziś akurat nie jeżdżą. Nie chce nam się tego sprawdzać, więc gdy udaje nam się utargować cenę biletów do 1100 rupii po prostu je bierzemy.
W drodze powrotnej trochę błądzimy (co by nie było zbyt różowo ;)), bo wsadzają nas do jakiegoś złego autobusu. Nie zdążymy już zobaczyć placu Durbar w dzień, ale przynajmniej pochodzimy sobie po uliczkach miasta. Karolina zgubiła wczoraj swój pashminowy szal, więc przynajmniej ma gdzie kupić sobie nowy.

 A to parę migawek z naszego powrotnego spaceru:


W jednym z autobusów poznałyśmy bardzo miłego chłopaka, który odprowadził nas w okolice naszego hostelu. Zapraszał nas na herbatkę, ale niestety musimy iść na autobus.



W autobusie mamy przydzielone miejsca na samym tyle. Naiwnie wierzymy, że może pozostałe miejsca będą wolne i będziemy mogły rozłożyć nogi. Okazuje się jednak, że pasażerów jest więcej niż wolnych miejsc. Zastanawiałyśmy się nad tym, jak poszczególne kasy koordynują nawzajem liczbę sprzedanych biletów i wolnych miejsc. No widać nie koordynują ;) Chcą nam wcisnąć do tyłu o jedną osobę niż wynikałoby to z liczby siedzeń, ale siedzący koło nas  kolesie protestują i koniec końców nie dokooptowują nam dodatkowego współtowarzysza. Kilka osób siedzi na gazetach na środku busa. Sam autobus wygląda rzeczywiście na "deluxe", ale jazda już deluxe nie jest. Tłuczemy się po takich dziurach, że podskakujemy na metr do góry niemalże uderzając głowami o dach autobusu (a jest to duży i wysoki autobus). Na spanie nie ma większych szans, bo jak tylko rozluźniam mięśnie to o coś się obijam. Większość pasażerów to faceci. Znów jesteśmy jedynymi białymi. Co jakiś czas mamy postoje - najczęściej w na siku w krzakach. Ważna sprawa - najpierw wychodzą sikać faceci - raz niechcący przerwałyśmy proces sikania wychodząc nieopatrznie zbyt wcześnie z autokaru. Gdyby spojrzenia mogły zabijać ;) Późnym wieczorem robimy dłuższą przerwę na obiad. Z ciekawości sprawdzam na mapie, jak daleko jesteśmy i włosy stają mi dęba. Przejechaliśmy jakieś 150 kilometrów, ale w przeciwną stronę! Znajdujemy się gdzieś w pobliżu Pokhary! O co chodzi? Czyżbyśmy wsiadły do złego autobusu? Stąd niedaleko mamy do granicy w Raxaul, więc w razie czego można by najpierw pojechać do Waranasi a dopiero stamtąd do Kalkuty. Stracimy jednak Darjeeling i Sikkim. No nic, będzie co będzie. Pytamy naszego najbliższego współpasażera, dlaczego nasz autobus nie jedzie w stronę celu tylko zupełnie gdzie indziej. Patrzy na nas jak na wariatki i wzrusza ramionami z miną "no jedzie to jedzie, na chuj drążyć temat". Mówi, że na granicy będziemy około 7 rano. No i rzeczywiście - autobus zatoczył takie dupne koło po dziurach po jakich chyba nigdy w życiu jeszcze nie jechałam, po czym wrócił na trasę "właściwą". Do tej pory nie rozumiem, dlaczego zrobiliśmy taki objazd - chyba nikt ani nie wsiadał ani nie wysiadał w tej okolicy. Może pozostałe drogi nie nadawały się dla autokaru. Nie mam pojęcia. Na południe od Katmandu jest "autostrada", czyli w miarę prosta droga bez większych dziur. Tutaj udaje nam się trochę przespać. Budzimy się na granicy. Na szczęście na tej, na której chciałyśmy się znaleźć ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz