środa, 23 listopada 2016

INDIE 2016 - dzień 7

poniedziałek, 7 listopada 2016

14 dzień podróży

Havelock -> Port Blair -> Kalkuta -> nocny pociąg do Waranasi

Wstajemy o 5 rano pooglądać wschód słońca. Za dwie godziny jesteśmy umówione z tuk-tukiem, który zawiezie nas do portu. Czeka nas jeszcze wyzwanie kupienia biletów, co podobno nie jest wcale taką prostą sprawą.
Nasz Hindus wydaje się być już w nieco lepszym stanie. Wymieniamy się numerami telefonu i zapewniamy, że będziemy w kontakcie. Rzeczywiście odezwał się później na WhatsAppie - z powodu braku pracy wrócił promem do Chennai, a stamtąd na Goa na Agonda Beach. Jeśli wybieracie się w te rejony, koniecznie odwiedźcie Soniego (napiszcie to powiem Wam, jak go znaleźć) :)











Jak to dobrze, że podróżujemy na lekko. Dzięki temu "pakowanie" się zajmuje zaledwie parę minut. To nasze królestwo:

Nie udaje nam się zamienić waluty, więc wybieramy trochę kasy z bankomatu. W kolejce do biletów na prom ustawiamy się już jakąś godzinę przed planowanym rozpoczęciem sprzedaży. Zakup biletu to rzeczywiście ciekawe przeżycie - tłum ludzi rozpychających się i wyciągających ręce ze swoimi kwestionariuszami (żeby kupić jakikolwiek bilet - kolejowy też, trzeba wypełnić kwestionariusz, podając swój numer buta, kołnierzyka i średnicę lewej dziurki w nosie) w kierunku biletera - młodego chłopaka, który spokojnie wypisuje bilety i pieczołowicie układa całą tę dokumentację i sprawia wrażenie zupełnie nie przejmującego się chaosem dookoła. Gdy udaje mi się do niego dopchać okazuje się, że są miejsca na nasz prom (dziś mamy lot, więc gdyby nie było to byłoby raczej średnio), ale chce jakieś ksera. Mamy ksera paszportów, wiz, książeczek szczepień, ubezpieczenia. Nie mamy jednego - ksera pozwolenia. Zgodnie z prawem Murphy'ego akurat to ksero jest potrzebne. No nic, lecę do jakiejś budki, gdzie podobno mają ksero. Jest, udało się, mamy bilety :) Kolejna ciekawa przygoda za nami :)

Kózki spotkane niedaleko portu:

Po chwili oczekiwania (bez biletu nie można dostać się na przystań w ogóle - sprawdzają przy bramie wejściowej) przypływa nasz statek. Tutaj strażnicy dokonują selekcji - ci z drukowanymi biletami (większość) na prawo, a ci z wypisanymi ręcznie (między innymi my) - na lewo. Po wypuszczeniu pasażerów pierwszeństwo mają ci z prawej kolejki. Zastanawiamy się, czy to nie jest tak, że oni mają "właściwe" bilety, a nas wpuszczą dopiero pod warunkiem, że zostaną jeszcze jakieś wolne miejsca. Bardzo możliwe że tak rzeczywiście było, ale nam udało się znaleźć na pokładzie. Znów płyniemy Bambooką. Od razu poznała nas obsługa (fakt, trochę rzucamy się w oczy :D), zaczęli się z nami witać, ściskać nam ręce, przytulać. No szaleństwo. Mówią nam, żebyśmy zaczekały na górnym pokładzie to na zawołają jak trochę odpłyniemy. Nie wiemy jeszcze o co chodzi, ale jesteśmy strasznie ciekawe, więc czekamy na górze. Przeczucie mówi nam, że to będzie coś fajnego :)


Po chwili rzeczywiście nas wołają. Przechodzimy ukradkiem przez drzwi "only staff" prosto na mostek kapitański. Tam zostajemy uroczyście przedstawione kapitanowi i załodze statku, po czym częstują nas owocami i pozwalają usiąść na dziobie. Mili panowie dotrzymują nam towarzystwa, rozmawiając z nami na różne (czasem nieco metafizyczne) tematy, pokazując nam zdjęcia na telefonach i opowiadając dużo ciekawych rzeczy. Ubawiłyśmy się nieziemsko, nasi nowi przyjaciele też. Dobrze, że nie brałyśmy ze sobą żadnych facetów - wtedy nie miałybyśmy szans na takie przygody :D




Cała naprzód :D


Nasi fantastyczni panowie:


W Port Blair mamy jeszcze parę godzin. Próbujemy kupić bilet na pociąg do Waranasi w tutejszej agencji turystycznej, ale pan ma akurat jakiś problem z Internetem. Mówi nam jednak, żebyśmy podjechały sobie na dworzec kolejowy i tam sobie kupiły bilety. Ale jak to dworzec? Tu? Na Andamanach? Okazuje się, że jest i że mogą nam sprzedać bilety z Kalkuty. Problem jest inny - na najbliższy pociąg, na który mamy szansę zdążyć, jest wolne tylko jedno miejsce. A na kolejny nie ma wcale. Hmm, co robić? Panie w okienku chcą już zamykać dworzec (mimo, że według godzin otwarcia powinien być czynny jeszcze długo długo), więc decydujemy się kupić bilety na wcześniejszy pociąg. Może jakimś cudem uda się zdążyć. A jeśli nie to coś wymyślimy, pojedziemy na gapę i zapomnimy angielskiego albo coś ;)
Pozostały w Port Blair czas spędzamy na szukaniu dla mnie kolejnych spodni, bo już wykończyłam tutaj dwie pary i póki co biegam z wielką dziurą na pupie, której nawet za bardzo nie da się zszyć. W końcu - po długich i bezowocnych poszukiwaniach wśród sari, kurt i innych hinduskich ciuszków - udaje mi się nabyć dokładnie takie spodnie o jakie mi chodzi. No, może kolor "nie ten", ale przynajmniej nie muszę świecić gołą białą dupą ;)

Sok z bambusa - boskości.



W Port Blair natrafiłyśmy na jakąś lokalną rządową kantynę. Ceny były tak niskie, że podejrzewałyśmy, że jak zobaczą nasze białe gęby to powiedzą, że to miejsce tylko dla miejscowych. Wprawdzie nie mają tego, co wybrałyśmy z menu, ale dostajemy mnóstwo bardzo dobrego lokalnego jedzenia. Próbujemy jeść  tak jak wszyscy inni - palcami. Nawet nieźle nam to wychodzi. Naprawdę to wszystko bardzo pyszne. Tęsknię za indyjskim żarciem. Po pysznym posiłku myjemy ręce mydłem o konsystencji pasty BHP.


Udało mi się przemycić do Polski kilka muszelek i kawałek rafy (wszystko znalezione na plaży). To surowo zabronione, ale chyba na szczęście nikt aż tak szczegółowo nie sprawdza bagażu rejestrowanego.

Klimaty w Port Blair:



Dzieciaki czekają na szkolne tuk-tuki:



Nikogo nie dziwi dziecko śpiące sobie słodko na podłodze w sklepie. Jego matka mówiła do nas coś, co brzmiało zaproszenie na herbatkę. Poproszona o tłumaczenie ekspedientka odparła nam, że też nie ma bladego pojęcia, co tamta gada, bo mówi w zupełnie innym hinduskim języku ;)

Migdałowe mleczko i ciasteczko:

Nasz kolorowy tuk-tuk :D

Z lotniska bierzemy taksówkę, której koszt jest większy niż oba nasze bilety na pociąg, ale dzięki temu udaje nam się zdążyć. Wtedy jeszcze nie znamy zasad numeracji miejscówek, więc układamy się na samej górze. W nocy budzą nas właściciele miejsc, które zajęłyśmy, ale na szczęście nie mają nic przeciwko położeniu się na naszych miejscówkach. Wagon w klasie Sleeper jest trochę podobny do naszych kuszetek, z tą różnicą, że nie ma zamkniętych przedziałów a w miejscach, gdzie u nas są korytarze, zawieszono piętrowo dwuosobowe łóżka (dwóch na górze i dwóch na dole). W pociągu spało nam się wręcz doskonale. Wszystkie cenne rzeczy (czyli dokumenty, kasę i aparat) miałam na sobie. Spałam w śpiworze, więc żeby do czegokolwiek się dostać musieliby mnie najpierw z niego rozebrać. Głowę miałam na plecaku (jedno ramię przeplecione pod pachą), więc też nikła szansa, że ktoś mi go wyrwie niepostrzeżenie. Ponoć popularne jest przywiązywanie bagaży łańcuchami i zapinanie kłódkami, ale w przypadku plecaka to chyba trochę bez sensu, bo można go uwolnić za pomocą choćby scyzoryka.



No to idziemy w kimę :D Do jutra!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz