środa, 23 listopada 2016

INDIE 2016 - dzień 8

wtorek, 8 listopada 2016

15 dzień podróży

Waranasi -> nocny pociąg do Delhi

Z Kalkuty nie ma bezpośredniego pociągu do Waranasi. Trzeba jechać do Mughal Sarai i stamtąd sobie coś załatwić. Niekoniecznie pociąg - jak tylko wysiadamy, od razu podchodzą do nas naganiacze z tuk-tuków i oferują podwózkę (nawet chyba dość tanio, bo Waranasi jest blisko). Chcemy kupić bilety na dalszą podróż (do Khajuraho albo do Agry, w zależności, na co będą bilety), a tutaj nie da się z nikim dogadać, więc decydujemy się jechać pociągiem do Waranasi i tam sobie te bilety kupić. Kupujemy więc bilety do drugiej klasy (jeszcze nie wiemy, co nas czeka) i idziemy na dworzec w nadziei, że ktoś nas wsadzi w odpowiedni pociąg. Rzeczywiście, po pokazaniu naszych biletów ludziom na dworcu po chwili pakują nas do jakiegoś wagonu (druga klasa bywa na początku składu). Jeszcze nie wiemy, że mamy szczęście, że w ogóle weszłyśmy do środka. Jest taki ścisk, że nawet nie ma gdzie za bardzo postawić nóg. Mamy do przejechania dwa przystanki, ale dłuży nam się niemiłosiernie gdy tak stoimy całe powyginane i próbujemy utrzymać równowagę i nie spaść na nikogo ani nikogo nie podeptać. Już rozumiem, dlaczego oni podróżują boso. W końcu nadchodzi czas, by przecisnąć się w stronę nieziemsko zatłoczonego wyjścia i wykulać się na zewnątrz. Uff.
W Waranasi (i większości innych turystycznych miejscowościach też) jest biuro informacji turystycznej. Ale nie dajcie się zwieść - o informację tam ciężko. To biuro powinno się raczej nazywać punktem wywózki białych jak najdalej stąd, bo znudzony urzędnik raczej nie ma ochoty zajmować się niczym innym poza sprzedażą biletów. Khajuraho? Biletów nie ma. Agra? Nie ma. Gwalior? Nie ma. Dobra - no to gdzie są? Może Delhi? Pan przewraca oczami, ale sprawdza. No są. Z Delhi do Agry musimy się specjalnie wracać. Dobra, kupujemy te bilety póki są, najwyżej ich potem nie wykorzystamy. Przypuszczam, że te biura mają jakąś pulę specjalnie dla turystów, więc próbuję jeszcze kupić bilety do Agry w normalnej kasie, ale tracę tylko niepotrzebnie godzinę stania w kolejce i kłócenia się z ludźmi chcącymi mnie odesłać do tego biura dla turystów. Mogę kupić bilet na jakiejś rezerwowej liście. Nie za bardzo wiem, o co tu chodzi, więc macham na to ręką - trudno, pojedziemy przez Delhi. Chociaż ciekawe, co by się stało, gdyby pojechać z takim biletem. Sprawdźcie to :)






Święte krowy są wszędzie :)

Mamy pociąg o 19-tej, więc nie zobaczymy palenia zwłok. Trochę szkoda, choć - z drugiej strony - jesteśmy przez  to jeden dzień "do przodu", więc możemy coś dodatkowego sobie zaplanować. Gdy tak siedzimy i zbieramy się do pójścia nad Ganges, podchodzi do nas dziadeczek z ofertą podwózki. Wygląda poczciwie, więc się zgadzamy. Nie wiemy jeszcze, że jego riksza to nie motorowy tuk-tuk tylko rower. Jesteśmy przerażone wizją wiezienia nas dwóch razem z plecakami przez chudego dziadka. Z drugiej jednak strony dzięki temu będzie miał szansę zarobić. Chce 100 rupii za godzinę, czyli zarobi łącznie 500. Jak na ich warunki to chyba nieźle. Dobra, jedziemy, choć mamy straszne wyrzuty sumienia.



Rikszarz rowerowy wiezie dzieci ze szkoły:

Lokalna moda:




Dziadek organizuje nam całą wycieczkę. Jesteśmy obwożone po przeróżnych świątyniach. Niestety w większości nie wolno robić zdjęć, ale może to i nawet dobrze. Można spokojnie poobserwować radosny rozmodlony tłum, wykrzykujący coś wesoło i wznoszący ręce do góry. Jest w tym coś naprawdę fajnego. Zostaję pobłogosławiona i pokropiona świętą wodą z Gangesu. Od razu przypomina mi się, że normy wirusa e-coli w Gangesie są przekroczone co najmniej pięćdziesięciokrotnie ;)

Świątynia Durgi:
Składanie darów:
Świątynia Sankat Mochan:

Świątynia Tulsi Manas:



Dziadek załatwia nam rejs łódką (półgodzinny kosztuje 500 rupii) - pewnie bierze za to niezłą prowizję, ale już dobra, niech ma. Warto przepłynąć się wzdłuż Gangesu i zobaczyć te wszystkie ghaty. Już powoli zmierzcha, więc zaczynają się przygotowania stosów do palenia zwłok. W samym Gangesie jednak nic nie pływa - ani zwłoki, ani nawet martwe krowy. Podobno nie wolno pić soków ze stoisk w Waranasi, bo są przygotowywane z wody prosto z Gangesu. Może coś w tym być - piłyśmy tam sok (swoją drogą - okropnie niedobry, z jakąś słoną przyprawą), a następnego dnia Karolina zaczęła chorować. Choć podobno jeśli ktoś jeszcze nie miał w Indiach żadnych problemów żołądkowych to po wizycie w Waranasi na pewno ich doświadczy ;)



Świeczki na szczęście sprzedawane przez chłopaczka pływającego w styropianowej wannie:




Drewniane stosy czekające na wieczór:


Rytualna kąpiel. My też zebrałyśmy się na odwagę i zanurzyłyśmy palce ;)








Świątynia Gauri Kedareshwar:



Błotniste bóstwo. Ponoć popełniłyśmy jakieś faux pas, przechodząc obok niego i zasłaniając mu widok na Ganges.

Chcemy jeszcze trochę pochodzić sobie wzdłuż Gangesu, jednak dziadek chce nas zabrać do dzielnicy arabskiej i pokazać nam tam coś. Tym czymś okazał się sklep z jakimiś materiałami. Kurde, a mogłyśmy chodzić sobie po ghatach. Dodatkowo okazuje się, że odjeżdżamy z innego dworca niż myślał dziadek, który - wielce niezadowolony, że zbyt szybko wyszłyśmy ze sklepu (wiedziałyśmy dobrze, że musiałybyśmy tam siedzieć 10 minut żeby rikszarz dostał swoją prowizję, ale nie odczekałyśmy tego świadomie za to, że chciał nas tak wyciulać) stwierdził, że mamy sobie jechać tuk-tukiem. Nie ma mowy. Umówiliśmy się na konkretne warunki, prosimy więc o zawiezienie nas na miejsce docelowe. O ile wcześniej zastanawiałyśmy się, czy nie zapłacić panu coś ekstra tak po incydencie ze sklepem dajemy mu - ku jego wielkiemu oburzeniu - odliczoną sumę. No i weź się tu człowieku lituj nad kimś...
Przed podróżą posilamy się jeszcze w lokalnych budkach i głaskamy leżącą przy nas krowę. Będąc w Indiach koniecznie należy pogłaskać krowę. Podobno to przynosi szczęście :)


W pociągu jedziemy obok kilku białych lasek. Szczerze mówiąc, wolałabym podróżować z lokalnymi ludźmi. Jesteśmy zmęczone a mamy miejsca na dole, więc pytamy, czy osoby mające miejsca na górze nie odstąpiłyby ich nam, wtedy mogłybyśmy się położyć bez rozkładania wszystkich łóżek. Bo system jest taki jak u nas w kuszetkach: gdy środkowa prycza jest złożona pionowo do ściany to tworzy takie siedzenie jak normalnie w przedziale siedzącym. Więc my mogłybyśmy sobie spać a reszta normalnie siedzieć tak długo, jak będzie mieć ochotę. Oczywiście laski nie zgadzają się na zamianę, więc najmocniej przepraszamy, ale jesteśmy bardzo zmęczone i chcemy spać, wobec powyższego prosimy wszystkich, żeby spadali na swoje miejsca. Rozkładamy się na naszych pryczach i idziemy spać. Nasza współtowarzyszka z górnej pryczy (ta, co nie chciała się zamienić na środowe łóżko) jest oburzona, bo chciała posiedzieć do północy a jest dopiero dwudziesta. No trudno. To już druga nasza noc w pociągu i podejrzewamy, że nie ostatnia (i rzeczywiście - najbliższą noc na łóżku spędzimy dopiero we własnych domach w Polsce), więc każda minuta odpoczynku jest ważna. No trudno.

1 komentarz:

  1. Tak sobie czytam wyprawę do Indii i ościennych, i odnoszę wrażenie, że przygoda towarzyszka jakaś slabowita, ciągle źle się czuje. Ale co się dziwić- rude takie sa.
    A pani dziękuję za sympatyczny opis i energie życia:)
    Jan

    OdpowiedzUsuń