środa, 23 listopada 2016

INDIE 2016 - dzień 5

sobota, 5 listopada 2016

12 dzień podróży

Havelock 

Jesteśmy w raju :D Mieszkamy przy samej plaży (choć początkowe "wow" nieco psuje śmietnik umieszczony przy samym wybrzeżu) pod największymi palmami jakie w życiu widziałam. Cudownie! Przebieramy się w stroje kąpielowe i idziemy na plażę.






Nasz domek to ten środkowy - z rozwieszonym praniem.






Podczas gdy robimy sobie zdjęcia na palmie podchodzi do nas nasz wczorajszy znajomy-masażysta. Mówi, że nie ma żadnych klientów więc jeśli wynajmiemy dwa skutery to pokaże nam najpiękniejsze plaże. W sumie to nawet całkiem niezły pomysł - nie będziemy tracić czasu na kombinacje z autobusami. Jest tylko jeden problem - nie umiemy jeździć na skuterze. Biorąc pod uwagę ruch lewostronny, trochę się boimy (a przynajmniej ja się boję - po doświadczeniach z Malty). Decydujemy się więc wynająć jeden skuter (300 rupii - podobno to cena dla miejscowych, turystów liczą drożej + 400 rupii benzyna - nie mam pojęcia, ile ona kosztuje, bo nie uczestniczyłam w procesie kupowania - chyba nielegalnego). Najpierw nasz nowy kolega zawozi mnie na słynną Elephant Beach, zostawia  mnie tam i jedzie po Karolinę. Czekam na nich dość długo, wykorzystując ten czas na rozmowę z miejscowymi i obserwowanie ich życia. Urzeka mnie ich serdeczność, otwartość radość, jaką mają w oczach. To naprawdę niesamowite, że ludzie, którzy nie mają praktycznie nic, potrafią tak po prostu się cieszyć. Dobra materialne zabijają w nas tą prostą radość życia. Szkoda.

Każde wejście na szlak prowadzący na plażę (około dwa kilometry po dżungli) jest rejestrowane. Wtedy jeszcze nie wiem, co nas czeka ;) Odwiedzających jest dość mało - jedynie kilkanaście osób w ciągu dnia. Wertuję sobie listę i zauważam wśród niej nawet kilku Polaków. W ogromnej większości są to jednak miejscowi. Obcokrajowców można na palcach liczyć.

W końcu docierają Karolina z Sonim, wpisujemy się do zeszytu i ruszamy przed siebie. Jeśli jesteście tu pierwszy raz to warto rozważyć skorzystanie z usług lokalnego przewodnika, bo dość łatwo się pogubić. Droga jest ubłocona, idziemy więc powoli próbując się nie wypieprzyć. Nasz przyjaciel już na pierwszej prostej rozwala sobie buta, porzuca więc swoje klapki i dalej idzie na bosaka. Moje sandałki (bardzo dzielne Merrele, które polecam każdemu) też nie wytrzymują tej próby i tracę jedną klamrę. Dalsza droga staje się coraz bardziej kręta i stroma, błoto też staje się coraz większe. Nie jest prosto, ale docieramy w końcu na naszą wymarzoną plażę. Jest cudowna, a w dodatku cała pusta. Warto było podjąć ten wysiłek.

To właśnie nasz Soni:

Wybrzeże pełne kolorowych krabików:




Fajnie mieć osobistego fotografa :D


Na plaży spędzamy z godzinkę. Przez większość czasu pada deszcz, ale jesteśmy w wodzie więc nam to nie przeszkadza. Niestety opady spowodowały jeszcze większe błoto i jeszcze większe trudności z pokonaniem trasy przez dżunglę. Nie chcę wykończyć moich butów, więc idę boso. Ślisko jak cholera, co chwila się wypieprzam. Jestem cała w błocie, które czasem sięga do połowy łydki. Zastanawiam się, co może kryć się w tym błocie. Węże? Skorpiony? Krokodyle? Ebola? Kto mnie zna ten wie, że jestem niezwykle cierpliwym i wytrzymałym człowiekiem, ale wtedy byłam wkurwiona do żywego. To doświadczenie zdecydowanie przesunęło moje survivalowe możliwości - gdybym teraz miała przemierzać dżunglę na bosaka, pewnie już nie zrobiłoby to na mnie większego wrażenia :P

Piękny las bambusowy - warto było utaplać się w tym błocie :D

Po powrocie okazuje się, że nasz towarzysz, który szedł szybciej od nas, więc przez większość drogi go nie widziałyśmy - ma jakiś waciany opatrunek na nodze. Rzeczywiście wspominał, że ma na niej ranę, ale nie przyglądałam się jej wcześniej. Miejscowi wskazali nam drogę do rzeki, w której umyłyśmy siebie i nasze ubrania, po czym ruszamy na kolejną plażę - Radhanagar, najbardziej znaną na Havelocku. W porównaniu do poprzedniej plaży ta jest raczej średnia.
Nasz przyjaciel wydaje się jakiś smutny i przygaszony. Nie rozkłada się z nami tylko sobie siedzi pod słomianą wiatą. Zapraszamy go na piwo po powrocie, może to mu poprawi humor. Na plaży nie siedzimy długo, bo nadciągają czarne chmury i zaczyna padać. Uciekamy do słomianej wiaty i rozmawiamy sobie czekając, aż przestanie lać. Potem Soni zawozi Karolinę a ja zostaję na plaży. Staję się atrakcją turystyczną dla wycieczki Sikhów (to ci w turbanach co ponoć jedzą mózgi nieboszczyków). Jeden z nich pyta, czy może sobie ze mną zrobić zdjęcie. Zgadzam się, więc pstryka kilka fotek. Inni tak mu zazdroszczą, że zaraz ustawia się do mnie kolejka chętnych. Ach ten fejm :D


Gdzieś czytałam, że Sikhowie są z kasty wojowników, w związku z czym często zajmują stanowiska związane z wojskiem i policją. Rzeczywiście wśród ochrony plaży dominowali panowie w turbanach.

Ważna rzecz - na plaży Radhanagar ani w jej pobliżu nie można palić, bo grożą za to wysokie mandaty (chyba 1000 rupii tak jak w Sikkimie). Z papieroskiem chowajcie się więc gdzieś po krzakach.


W drodze powrotnej wstępujemy z Sonim na mleczną herbatkę, kupuję mu też nowe buty (po prostu powiedział: "daj 200 rupii bo muszę sobie kupić nowe klapki" - zatkało mnie do tego stopnia, że bez słowa sięgnęłam po portfel), piwo i wracamy. Ogarniamy się, psikamy Muggą i jesteśmy gotowe do pójścia na plażę. Tylko co z Sonim? Pukam do niego, odpowiadają mi jakieś jęki. Oj. Ale jęki każą mi wejść, więc chwytam za zasuwkę i oczom moim jawi się obraz nędzy i rozpaczy. Leży na łóżku i zwija się z bólu. Mówi, że podczas drogi powrotnej pięć razy się przewrócił (pff, ja zaliczyłam glebę przynajmniej z 10 razy) i teraz boli go strasznie ta rana na nodze. I że bardzo mu zimno. Cholera. Bardzo niedobrze. Znowu myślę o gangrenie, eboli i cholera wie czym jeszcze. Biorę z apteczki leki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe, wszystkie opatrunki i gazy odkażające, do tego Karolina dorzuca swoją maść antybakteryjną i idę ratować Hindusa. Dajemy mu też do okrycia się dwa z naszych kocy. Po zdjęciu (a raczej oskubaniu) tej przeklętej waty rana wygląda bardzo, bardzo źle. Soni za żadne skarby nie chce iść do lekarza. Podejrzewam, że nie ma za co. Żyje tam bardzo skromnie. Już rozumiem, dlaczego nie ma kłódki do domku - on tam po prostu nic nie ma. Ale kompletnie nic. Jedną zmianę odzieży, szczoteczkę do zębów, pastę, ręcznik i mydło. No i telefon i okulary słoneczne, które nosi zawsze ze sobą. Totalny minimalizm. Załatwiam mu termometr - ma 98 stopni Fahrenheita - cholera, ile to? Soni nie wie, ale ludzie w recepcji mówią, że jest ok. Odkażam mu tę ranę, smaruję maścią Karoliny, okrywam gazą i zawijam bandażem polecając, że jeśli zacznie mu to ciemnieć to ma natychmiast biec do szpitala. No to chyba z piwa dziś nic nie będzie. Idziemy więc z Karoliną na obiad, do którego wypijamy nasze browary (jakieś australijskie - moim zdaniem okropne). Raz za czas zaglądam sprawdzić, jak czuje się nasz przyjaciel. Nie wygląda to dobrze. Jutro miałyśmy jechać na wyspę Neil. Może powinnyśmy jednak tu zostać? Raz, że chory Hindus, no a dwa, że znowu pewnie stracimy pół dnia na transport. A, no i trzy - nie mamy waluty ani pomysłu, skąd ją wziąć. Dobra, zostajemy. Fajnie tu jest :P




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz