środa, 23 listopada 2016

INDIE 2016 - dzień 4

piątek, 4 listopada 2016

11 dzień podróży

Kalkuta -> Port Blair -> wyspa Havelock

Jakoś przed południem lądujemy w Port Blair, stolicy Andamanów. Tutaj - tak jak w Sikkimie - potrzebne jest pozwolenie na pobyt. Obsługa lotniska wyłapuje obcokrajowców (jest nas tylko kilku, więc rzucamy się w oczy) i daje im do wypełnienia kwestionariusz. Nie zgubcie Waszych pozwoleń, bo w drodze powrotnej trzeba je oddać na lotnisku.
Z lotniska bierzemy taksówkę (w sumie to zupełnie bez sensu, można przecież było podjechać jakimś autobusem) i kierujemy się w stronę portu. Chcemy wymienić walutę, ale w banku mają z tym jakiś problem. Chyba odpowiednie okienko jest nieczynne albo coś. No nic, trochę kasy jeszcze mamy.
W porcie najpierw pytamy w jakimś okienku o wolne bilety. Pracujący tam chłopak coś sprawdza w komputerze, po czym wskazuje nam drogę do kas biletowych. Podchodzimy do pierwszego lepszego okienka i mówimy, że chcemy kupić bilety na wyspę Havelock. Panienka z okienka na to, że biletów nie ma. Będą jutro. Jak spod ziemi wyrastają przed nami faceci, który krzyczą, że biletów nie ma i nie będzie a jedyną opcją dostania się na wyspę jest popłynięcie ich prywatną łodzią za 900 rupii. Wiemy, że bilet powinien kosztować jakieś niecałe 400, więc mówimy im, że chyba sobie robią jaja i że mają spadać. Nic to, najwyżej pojedziemy jutro. Albo na jakąś inną wyspę. Albo wymyślimy coś jeszcze innego. No ale czemu ten pierwszy koleś nie powiedział nam, że bilety są niedostępne? Przecież nie kazałby nam iść do kasy gdyby nie było już wolnych biletów. Coś tu nie gra. Podchodzę do kolejnej kasy - oczywiście okazuje się, że bilety jak najbardziej są.Co więcej - pan (chyba słysząc poprzednią rozmowę) kazał tamtej panience sprzedać nam bilety. Laska nie okazała nawet cienia żenady, zakłopotania czy zawstydzenia z faktu że przed chwilą chciała nas oszukać. Bilet kosztuje 415 rupii - drożej, niż było to napisane na lotnisku. Znów protestujemy, ale mówią nam, że na lotnisku mają nieaktualne informacje i prowadzą nas do cennika wywieszonego przed wejściem. Dobra, najważniejsze, że płyniemy.






W poczekalni spotykamy "oświeconą" parę. Laska w gruncie rzeczy całkiem normalna - jakiś tam dred, bransoletki, luźne ubranie, ale generalnie bez tragedii. Siedziała sobie spokojnie z nosem w czytniku. Za to jej towarzysz - wystylizowany na pirata z karaibów, wielkiego jogina czy innego hipisa - cały czas próbował zwrócić na siebie uwagę, wykonując dziwne gesty i ruchy a nawet żonglując (najpierw gdzieś na zewnątrz, a gdy to nie wzbudziło żadnego zainteresowania - w poczekalni, tuż przed naszymi oczami). Uświadomiłam sobie, jak sztucznie wyglądają ludzie pozujący na takich, którzy są "bardziej", wiedzą "więcej" i w ogóle wydaje im się, że mają jakiś lepszy stan świadomości niż szara ludzka masa. Pozerstwo to naprawdę śmieszna cecha.

Port:

Bambooka - nasz statek na Havelock.

Większość pasażerów stanowili lokalni mieszkańcy. Spotykałyśmy też Indusów na wakacjach. Zważywszy na to, że Havelock to podobno najbardziej turystyczna wyspa to jest całkiem lokalnie :)


Z Port Blair można popłynąć na dużo innych wysp. Jest ich prawie 600, z czego 26 jest zamieszkałych. Mamy tylko dwa pełne dni, więc zdecydowałyśmy się popłynąć na Havelock, a stamtąd na Neil.


Jest dość upalnie, ale niebo jest zachmurzone. Listopad to dopiero początek pory suchej, w związku z czym zdarzają się opady (najczęściej wieczorem - w Kambodży też tak było).
Z portu idziemy pieszo prosto przed siebie. Są jakieś autobusy, ale w gruncie rzeczy nie bardzo wiemy, gdzie chcemy dotrzeć. Na pewno do jakiegoś fajnego i taniego domku na plaży. Zatrzymuje nas kierowca tuk-tuka i pokazuje mapkę wyspy, a dokładnie wybrzeże pełne właśnie takich domków. Jakby czytał nam w myślach :) Za 100 rupii chce nam pokazać trzy kwatery. Podkreślamy, że ma być tanio. Pierwszy domek jest całkiem fajny, ale jeszcze nic mi nie mówi, że to jest "to" miejsce. Drugi jest brzydki, betonowy i oddzielony od plaży drogą. Trzeci - mimo, że pan podkreśla, że to bez toalety i w ogóle wygląda na zdziwionego, że jesteśmy zainteresowane takim standardem - okazuje się strzałem w dziesiątkę. Piękny, słomiany domek pod palmami położony praktycznie przy samej plaży. Tak, to zdecydowanie jest "to" miejsce. Wynegocjowałyśmy cenę 500 rupii za noc. Czyli 15 zł za osobę. Pobyt w raju za 15 złotych za dobę :D

Krótka instrukcja do jogi:

Na Andamanach (ze względu na zastosowanie tej strefy czasowej która obowiązuje w Indiach) bardzo szybko robi się ciemno. Warto więc wstać odpowiednio wcześniej żeby nacieszyć się słońcem. Jest wifi, ale płatne (coś w granicach 25 rupii za 15 minut - nie wiem dokładnie, bo nie miałyśmy potrzeby korzystania), za to często brakuje prądu. Wieczorem idę poszukać ognia. Akurat spotykam jakiegoś faceta wracającego z toalet. Ogień ma, ale w domku. Zauważam, że mieszka sam. Zaczynamy rozmawiać. Okazuje się, że pochodzi z Rajastanu i pracuje tutaj jako masażysta. Oferuje nam godzinny ajurwedyjski masaż za 1500 rupii. Nawet nie mamy już takich pieniędzy. W międzyczasie wyłączają prąd (na naszej wyspie co chwilę brakuje prądu - raz zdarzyło mi się to podczas brania prysznica - było ekstremalnie), więc proszę nowego znajomego o odprowadzenie mnie do domku. Tam poznaje go z Karoliną, robi jej krótki masaż ręki i pleców. Po chwili żegnamy się, rozkładamy moskitierę i idziemy spać. Nie mogę się doczekać kiedy zobaczę tę piękną wyspę w świetle dziennym.

Kochani, ważna rzecz - pamiętajcie o tym, żeby psikać się Muggą, bo komary tną niemiłosiernie - zwłaszcza wczesnym wieczorem i przed wschodem słońca. Nie zapomnijcie o repellencie i długich ciuchach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz