środa, 23 listopada 2016

INDIE 2016 - dzień 3

czwartek, 3 listopada 2016

10 dzień podróży

Darjeeling -> Siliguri -> Bagdogra -> Kalkuta


Znów udaje nam się obserwować przepiękny wschód słońca nad Himalajami. Nie do końca wiemy, co to za szczyty (Kanczendzongi stąd nie widać), ale wyglądają przepięknie. Góry widzimy dość daleko, ale za to spory kawałek pasma.







Nasze śniadanko - słodkie bułki popijane słodkim lassi.



Poranna joga:

Słynna stacja kolejki:


Aaaa, Kanczendzonga! Wiedziałam, że w Darjeelingu są piękne widoki ale to przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Gdybyśmy widziały to wczoraj to pewnie zdecydowałybyśmy się spać gdzieś tutaj ;)



Kolejka :)

Niestety dziś w nocy mamy lot do Kalkuty, więc nie mamy czasu na zwiedzanie Darjeelingu. Niemniej jednak cieszymy się, że mogłybyśmy zobaczyć to miejsce choć przez chwilę. To zawsze jest kwestia wyboru - albo spędzamy więcej czasu w danym miejscu kosztem innych lokalizacji, albo poznajemy więcej miejsc, ale dość powierzchownie. Decyzja zawsze jest trudna i chyba nie ma dobrych rozwiązań.
Łapiemy busa do Siliguri (130 rupii) i ruszamy w drogę powrotną, żałując trochę, że "górski" etap naszej wyprawy dobiega końca.




Pola herbaciane (zdjęcia średniej jakości, bo robione w biegu w jeepie podskakującym na wybojach):



Jazda nie przebiega bez przygód - w połowie drogi łapiemy gumę. Tutaj gorące brawa dla naszego kierowcy. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak szybko zmieniał oponę.

Przerażający pomnik - jego oczy i zęby świeciły się na biało. Nie chciałabym zobaczyć tego po ciemku.

W Siliguri mamy jeszcze trochę czasu,  więc idziemy na obiad do pobliskiej restauracji. Chciałyśmy zjeść w ulicznej budce, ale jest jeszcze dość wcześnie i za bardzo nie mają jeszcze nic. Na szczęście, bo jedzenie w restauracji okazało się naprawdę przepyszne. Za jakieś 15 złotych na osobę objadłyśmy się jak królowe :)

Na lotnisko do Bagdogry (leżące kilka kilometrów od Siliguri) jedziemy tuk-tukiem. Na lotnisku nie ma wifi. W ogóle praktycznie w Indiach nigdzie nie ma wifi. W Nepalu był wszędzie, nawet w Kambodży był wszędzie, a tu odnalezienie neta graniczy z cudem. Może to i dobrze.
Przy odprawie jestem poproszona o pokazanie karty kredytowej, z której dokonywałam płatności za bilet. Na szczęście mam ją ze sobą, ale przypominam sobie, że za loty na Andamany płaciłam starą kartą debetową, którą chwilę później zdezaktywowałam, więc nawet do głowy mi nie przyszło wziąć ją ze sobą. Mam nadzieję, że polecimy w dalszą drogę.
Lot jest krótki, mamy więc cały wieczór na zwiedzanie Kalkuty. Przede wszystkim zależy nam na kupieniu biletu do Waranasi, do którego chcemy jechać zaraz po powrocie z Andamanów. Najpierw jednak trzeba kupić walutę. Kantor na lotnisku wydaje nam się dobrym rozwiązaniem. Szczęki nam opadają gdy okazuje się, że musimy zapłacić jakieś podatki i do tego 5% (po wynegocjowaniu!) prowizji. No bandyci! Z planowanych 200 dolarów wymieniamy tylko stówę, jakoś to będzie. Może na Andamanach będzie jakaś cywilizacja.
No ale bilet. Wychodzimy z pięknego i nowoczesnego lotniska i wsiadamy w piękny i nowoczesny autokar, który wiezie nas na dworzec kolejowy w Howrah, czyli tam, gdzie odjeżdża większość pociągów długodystansowych. Im dalej jesteśmy od lotniska, tym bardziej zmienia się krajobraz. Coraz mniej czystych i eleganckich wieżowców a coraz więcej slumsów, szczurów, bezdomnych i wszystkiego tego, z czego generalnie Kalkuta słynie. W końcu jesteśmy na miejscu. Obserwujemy poobijane autobusy jeżdżące jak szaleńcy. Karolina gdzieś czytała, że ich kierowcom bardziej opłaca się kogoś przejechać niż mieć opóźnienie. Ja z kolei czytałam, że w przypadku potrącenia lepiej dobić swoją ofiarę niż pozwolić jej doczołgać się do szpitala, co spowoduje, że sprawca wypadku będzie obciążony kosztami jej leczenia. Wiemy też, że do tych autobusów wsiada się i wysiada w biegu. Nie wiemy jeszcze, że niebawem doświadczymy tej jazdy na własnej skórze ;)
Dworzec. Pełno ludzi. Część wygląda na zadomowionych. Dobra, próbujemy kupić bilet. Okazuje się to wcale nie takie proste. Odsyłają nas od okienka do okienka nie mówiąc zupełnie, o co chodzi. W końcu lądujemy w jakimś biurze, gdzie znudzeni goście bez żenady czytają gazetę. Nawet nie mają komputerów!  Ale przynajmniej znają angielski i rzeczywiście chcą rozwiązać nasz problem. Spisują nam na kartce numery pociągów do Waranasi i godziny ich odjazdów. Podobno kasy, które sprzedają bilety długodystansowe, są czynne od 8 rano do 8 wieczór. Jest już koło 10-tej wieczór, więc dziś odpada. Jutro też odpada bo o 8 rano mamy samolot. Wrócimy też koło 22-giej i od razu chcemy jechać do Waranasi. Czyli wygląda na to, że nie ma opcji kupienia biletu inaczej niż przez Internet którego nigdzie nie ma. No nic, odkładamy ten problem na później. Najwyżej pojedziemy na gapę. Jakoś to będzie.
Jest to chyba dobry moment, żeby przedstawić Wam krótką instrukcję kupowania biletów na pociąg:
Po pierwsze - kasy biletowe - jest różnica pomiędzy "ticket counter" a "booking counter". W tych pierwszych możemy kupić bilety bez miejscówki, do zwykłego przedziału II klasy. Trzeba je kupić krótko przed planowanym odjazdem, bo są ważne chyba jakoś trzy godziny od zakupu (wtedy trzeba najpóźniej wsiąść w pociąg). W booking counterach możemy wykupić sobie miejscówkę - najlepiej w wagonie Sleeper.
Po drugie - kasy turystyczne. W większych miastach są osobne kasy dla obcokrajowców. Miejsca te są szumnie nazwane informacjami turystycznymi, ale tak naprawdę nikt nie ma najmniejszej ochoty udzielać Wam jakichkolwiek informacji. Mogą łaskawie sprawdzić połączenia i sprzedać bilet. Oni mają jakąś specjalną pulę miejsc dla obcokrajowców, więc jeśli nie chcecie siedzieć z białymi (i stracić całą frajdę z podróży), lepiej idźcie do lokalnych kas.
Po trzecie - kolejka. Są kasy męskie i kobiece, choć nie zawsze. Laski, jeśli widzicie gdzieś długą kolejkę w której stoją faceci, spróbujcie ustawić się obok tego pierwszego. Często działa to tak, że obsługuje się na przemian mężczyznę i kobietę, więc jest duża szansa, że uda się Wam zostać obsłużonymi bez kolejki. Generalnie w kolejce trzeba się pchać, bo jak tylko zostawisz przed sobą choć centymetr wolnej przestrzeni to zaraz wepcha się przed Ciebie tabun rozkrzyczanych ludzi. Bo mogą. Wszelkie pchanie się, szturchanie, dźganie łokciami nie są traktowane jak cokolwiek złego. Nikt nie ma do nikogo pretensji, nikt się nie wkurza, po prostu tak już jest. Przyzwyczajcie się ;)
Po trzecie - wsiadanie do pociągu. Jeśli macie miejscówkę to nie ma problemu. Gorzej, jeśli dysponujecie biletem II klasy. Legalnie możecie podróżować tylko w tym wagonie, zazwyczaj znajdującym się gdzieś na przodzie pociągu i tak przeładowanym że samo zmieszczenie się do środka jest już dużym szczęściem. Jeśli już spotka Was to szczęście, warto znaleźć sobie miejsce siedzące na półce bagażowej (przesuwacie walizki jedną na drugą, zdejmujecie buty i kładziecie je na wiatrak) - to zwiększy Wasze szanse na przeżycie ;) Jest metoda na podróżowanie Sleeperem bez biletu - po prostu wsiadamy i układamy się gdziekolwiek, najlepiej na podłodze pomiędzy kuszetkami. I udajemy, że śpimy. Jeśli złapie nas konduktor, udajemy, że nic nie rozumiemy i ładnie się uśmiechamy. Jeśli zgodzimy się dopłacić (cena jest mocno negocjowalna, więc uśmiechajcie się naprawdę ładnie) to możemy zostać w wagonie do końca podróży. Bilet nawet z tą dopłatą nie powinien być droższy od ceny miejscówki.
Z tego co udało mi się zrozumieć, to jest jeszcze opcja kupienia biletu nawet, jeśli nie ma już wolnych miejsc. Jest się którymś tam na liście oczekujących. Nie wiem do końca jak to działa, ale na pewno coś się da z tym wykombinować. Nie bójcie się, testujcie. Najwyżej Was gdzieś wysadzą :P

To właśnie dworzec w Kalkucie.

Ostatnią pozycja na poniższej tablicy jest "Carshed", które tłumaczymy sobie jako crashed, zwłaszcza, że pociąg ma inny niż wszystkie numer i godzinę odjazdu 0:00. Wtedy z tego żartowałyśmy, ale bardzo możliwe, że tamten pociąg naprawdę się rozbił. Kilka dni po naszym powrocie miała miejsce katastrofa Expressu, który jechał trasą w Uttar Pradeshu, którą pokonywałyśmy kilka dni wcześniej o podobnej porze.

Poszukiwanie biletu na pociąg zjadło całą naszą dzisiejszą energię, co w połączeniu z ciążącymi nam plecakami (pamiątki ważą ;) ), biegającymi dookoła szczurami i ogólnym chaosem dookoła sprawiło, że straciłyśmy ochotę na bliższe zwiedzanie Kalkuty. Dobra, no to wracamy na lotnisko. I tu zaczynają się schody. Okazuje się, że nasze "lotniskowe" autobusy już nie kursują. Jedynym wyjściem jest pojechanie lokalnym busem do jakiegoś miejsca i przejście około kilometra. W sumie nawet się cieszę - będziemy miały zaliczony lokalny szalony autobus. Jest naprawdę szalony i naprawdę lokalny. Są osobne wydzielone miejsca dla kobiet, nie ma okien i śmierdzi niemiłosiernie. Wszyscy się nam przyglądają, żartują, zagadują. Ludzie naprawdę wsiadają i wysiadają w biegu, nikt się nikim nie przejmuje. Nagle orientuję się, że jesteśmy jedynymi kobietami w autobusie i wzbudzamy naprawdę duże zainteresowanie. Od razu mi się przypomina historia, kiedy to autobus spokojnie jeździł sobie po mieście podczas gdy jego pasażerowie na zmianę gwałcili jakąś dziewczynę, powodując jej późniejszą śmierć. Na szczęście nas nikt nie zamierza gwałcić, wszyscy są przyjaźni, wskazują nam właściwy przystanek i drogę, w którą mamy iść. Nawet pan kierowca zatrzymuje się na chwilę żebyśmy mogły normalnie wysiąść. Nie taki diabeł straszny ;)

klasyka gatunku - Ambassador.

Na lotnisku w Kalkucie mamy przez godzinę darmowy Internet, więc robię nam odprawę online (co ma zwiększyć szansę że polecimy na wypadek, gdyby rzeczywiście chcieli zobaczyć tamtą kartę) a potem próbuję zacerować dziurawe spodnie. Niestety, im bardziej je zszywałam tym większa dziura powstawała przy każdym moim pochyleniu się albo innej gwałtownej zmianie pozycji. Nic to, trzeba będzie zapolować na nowe gacie. W międzyczasie chłopak Karoliny okazał się kompletnym dupkiem, który podczas jej nieobecności pojechał sobie na weekend z jakąś byłą. Karolina dowiedziała się o tym z SMS-ów od tej laski. Trzymała się dzielnie, ale nastrój jej się schrzanił już do końca wyjazdu. Dawid, w moich oczach jesteś bezwartościowym frajerem. Przykro mi.

Spimy na krzesłach na lotnisku, marznąc od klimatyzacji. Jak to dobrze, że ukradłyśmy te koce :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz