piątek, 12 sierpnia 2016

NORWEGIA 2016 - dzień 1

piątek, 29 lipca 2016

Katowice -> Warszawa -> Sandefjord -> Verdens Ende -> jakiś las gdzieś :)

 Loty do Norwegii z Katowic też są tanie, ale ze względu na Anię postanawiamy lecieć z Warszawy. Nasz pociąg (nieśmiertelny Chopin, planowy odjazd z Katowic o 4:17) - jak słusznie podejrzewałam - przyjechał opóźniony o godzinę. Dobrze, że lecimy z Okęcia a nie z Modlina, który jest na końcu świata. W stolicy jesteśmy około 9-tej, więc mamy czas, żeby zrobić w Biedronce ostatnie zakupy i na spokojnie dojechać sobie na lotnisko. W sklepie wolnocłowym kupujemy po dwie smakowe wódki - jak się potem okaże, będzie to jedyny alkohol jakiego będzie nam dane w Norwegii posmakować .Odlatujemy o 11:25 a lądujemy w Sandefjord jakieś dwie godziny później. Samolot Wojtka przylatuje godzinę po nas, czekamy więc sobie w hali przylotów, uzupełniając sobie w międzyczasie zapasy wody (dobrym pomysłem było zabranie miękkich pojemników oraz dwóch pustych półlitrowych butelek - przydały się też później do przelewania wody z niskich kranów) i robiąc toaletę. Lotnisko Torp jest małe i nie za bardzo jest na nim co robić. Jesteśmy prawie wszyscy po całej nieprzespanej nocy, więc siedzimy i nawet nie mamy siły gadać. Gdy zjawia się Wojtesz, pakujemy wszystkie nasze bety na wózek i idziemy do wypożyczalni, gdzie czeka na nas nasze autko oznaczone w formularzu rezerwacji jako "Volkswagen Golf lub podobny". Zastanawiamy się, jak my wciśniemy te wszystkie plecaki i pana Zbyszka do bagażnika tego Golfa. Wypożyczalnie są na lewo od lotniska, koło zabudowanego, piętrowego parkingu. Oboje z Wojteszem jesteśmy zarejestrowani jako kierowcy, idziemy więc załatwiać formalności. Nie wierzę własnym oczom, gdy dostajemy kluczyki do... nowej Toyoty Rav 4! Auto jest ogromne, terenowe, z automatem, tempomatem, wbudowanym GPS-em i wszelkiej maści bajerami. Łoo!
Po odebraniu naszego cudnego autka jedziemy do pobliskiej Juli (nauczona doświadczeniem z Maroka jeszcze będąc w Polsce sprawdziłam, gdzie w okolicy lotniska mają butle gazowe) i kupujemy dwie butle po 450 gramów (70 koron za jedną). Ania i Wojtesz nie mają zapasów jedzenia (postanowili kupować je na miejscu), wstępujemy więc do lokalnych marketów. Ceny są naprawdę przerażające. Wszystko kosztuje średnio pięć razy tyle co w Polsce. Da się wyhaczyć "perełki" o nieco mniej kosmicznych cenach (tanie były np. puree ziemniaczane, spotkałam też gdzieś kilogramowe muesli w jakiejś podobnej do naszych cenie), ale generalnie jest dużo, dużo drożej. Cena pojedynczego produktu spożywczego kształtowała się na poziomie tak mniej-więcej 10 zł lub więcej. Skład produktów też pozostawiał wiele do życzenia. Wydaje mi się, że w większości produktów był mniejszy niż u nas procent "właściwego" składu, a więcej chemicznego syfu. Jak to dobrze, że mamy własne zapasy.
Po zrobionych zakupach wybieramy się na Verdens Ende, czyli norweski "koniec świata". Jest to punkt widokowy najbardziej wysunięty na południe. Znajduje się na końcu wyspy Tjome z malowniczą starodawną (choć wzniesioną dopiero w 1932 roku) latarnią morską. Ładne miejsce, choć "dupy nie urywa". Było jednak na tyle blisko, że żal byłoby go nie zobaczyć. Parking jest płatny, bodajże trzydzieści koron za godzinę, ale za bardzo nie ma tam gdzie indziej stanąć.







Pogoda jest raczej średnia - nie jest bardzo zimno (coś w granicach 15 stopni), ale nieco ponuro i co chwilę pada. Początkowo planowaliśmy przejazd do Lindesnes wzdłuż wybrzeża, ale wychodzi drogo (jest dużo płatnych odcinków po drodze - jeśli nie macie w aucie czytnika, przyślą Wam rachunek tam, gdzie zarejestrowane jest Wasze autko), więc postanawiamy ominąć płatną E18 i udać się tam, gdzie wskazuje nam GPS. Jedziemy więc przez jakieś lasy i nie możemy wyjść z podziwu, jak bardzo te tereny są dziewicze. Po paru godzinach jazdy oddaję stery Wojteszowi i robię sobie drzemkę. Gdy się budzę, dopiero zaczyna zmierzchać. Pytam, która godzina i oczom i uszom nie wierzę. Już dobrze po 22-giej. U nas o tej porze już dawno jest ciemno. Mamy trochę kłopotu ze znalezieniem miejsca do spania, bo gdzie nie odbijemy od drogi tam napotykamy jakieś leśne chatki (albo stary most, przez który strach przejechać). W końcu udaje nam się namierzyć ścieżkę prowadzącą prosto nad rzeczkę. Idealne miejsce do biwakowania! Znajdziecie je tu:
Zwalczamy wewnętrznego lenia, który szepcze nam do ucha "pieprz to, śpij w aucie", rozbijamy namioty, dmuchamy materace i szykujemy sobie na butlach zupki i inne smakołyki. Do Lindesnes mamy jeszcze jakieś 100 km, więc na wieczór powinniśmy dotrzeć pod szlak na Kjeragbolten.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz