środa, 6 lipca 2016

AZERBEJDŻAN 2016 - dzień 6

wtorek, 28 czerwca 2016

Nic -> Szeki -> Gobustan błotne wulkany -> Baku lotnisko -> Buzovna plaża

Ze względu na ograniczony czas (i limit kilometrów, który mamy już mocno przekroczony) postanawiamy dojechać tylko do Szeki (chciałam dotrzeć w okolice Bałakanu, a  co najmniej do wodospadu w Qax) i wracać. Musimy zrezygnować też z wizyty w Gandży (i nad pięknym jeziorem Goy Gol), bo inaczej nie zdążymy dostać się przed zmrokiem na wulkany błotne. Szkoda, że nie pomyśleliśmy, żeby od razu wziąć auto na 3 dni.
Poniższe zdjęcie dedykuję tym, którzy mówili mi, że w Azerbejdżanie nic nie ma :P







W Szeki idziemy na "oszukaną" kawę (w Azerbejdżanie co chwilę są lokale zatytułowane "Kafe", ale najbardziej "kawową" rzeczą, jaką można tam dostać, jest czaj - o ile w ogóle można tam zamówić cokolwiek poza nim;) ) a potem spacerujemy po mieście. Chyba naprawdę niewielu turystów tu zagląda bo wszyscy przyglądają nam się z zaciekawieniem. Gdy wstępujemy do sklepu papierniczego żeby kupić igłę i nitkę, sprzedawca jest tak podekscytowany naszą wizytą, że chce sobie robić z nami zdjęcia. To naprawdę przeurocze.






Droga powrotna zajmuje nam kilka godzin, więc do Gobustanu udaje nam się dotrzeć dopiero pod wieczór. Niestety jest już za późno na oglądanie petroglifów (są czynne chyba jakoś do 16-tej), ale zdążymy na wulkany. Dobrze, że mam w telefonie mapę, bo nigdzie nie ma drogowskazów ani niczego, co mogłoby doprowadzić nas do celu. Do wulkanów prowadzi szutrowa, bardzo dziurawa droga. Jadę tam z sercem w gardle, bo jeden nieostrożny ruch kierownicą może nas kosztować unieruchomienie auta w szczerym polu z dala od jakiejkolwiek cywilizacji (parę kilometrów dalej były pola naftowe, więc cień szansy na uratowanie może byśmy mieli). Na ostatnim kilometrze dziury są już nie do pokonania, więc zostawiamy auto i wchodzimy (trochę na wyczucie) na najbliższą górkę. Są! Dokładnie takie jak w Rumunii (tylko mniejsze i jest ich mniej). Dziwimy się, że te tereny są tak bardzo dzikie. W Rumunii w takich miejscach są porobione parki narodowe - ogrodzone, z parkingami, budkami strażniczymi, biletami wstępu itd. A tutaj po prostu są, zaraz obok wielkich kałuż ropy naftowej, która też sobie po prostu jest. W obliczu rozwijającej się turystyki jest to chyba spore ryzyko - przecież wystarczy choćby nieostrożne zapalenie papierosa (lub wyrzucenie go w nieodpowiednie miejsce) na tym terenie żeby wysadzić to wszystko w powietrze.

Okolice wulkanów:

Ropa. Leży sobie. Tak po prostu.





















Bardzo urokliwy domek. Dwie godziny wcześniej mieliśmy zamiar się do niego włamać. Dobrze, że zaczekaliśmy do wieczora, bo światła sugerują, że chatka nie jest niezamieszkała ;)
W tej okolicy zauważyłam sporo domów z charakterystycznymi "cygańskimi" dachami, właśnie takimi jak w Rumunii. Może obecność wulkanów błotnych i cyganów ma ze sobą jakiś związek, kto wie ;)

Mamy już tak mocno przekroczony limit kilometrów, że postanawiamy wynająć auto jeszcze na jeden dzień. Będzie nas to kosztować praktycznie tyle samo co opłata za dodatkowe kilometry, a przynajmniej będziemy mieć gdzie schować plecaki nawet gdyby auto miało nam cały dzień stać. Jedziemy więc na lotnisko. Po drodze mamy słynną Yanar Dag, czyli płonącą skałę. Byłam pewna, że to będzie na jakimś odludziu - coś jak te wulkany. Myślałam nawet, żeby zanocować gdzieś przy tej skale. A tu niespodzianka. Po długich poszukiwaniach (podczas których nauczyłam się kilku nowych rosyjskich słów jak "swietafor" czy "krug") okazuje się, że skała jest na ogrodzonej posesji pilnowanej przez ochroniarzy. No nic, będziemy spali na plaży.
Nad skałą siedzimy jak zahipnotyzowani oglądając zadziwiający teatr płomieni. Pali się gaz, więc mają one charakterystyczny niebieski kolor (jak gaz na kuchence). Dobrze, że zdecydowaliśmy się przyjechać tu po zmroku. W dzień pewnie nie byłoby tak magicznie.




Już dojeżdżając do lotniska wydawało nam się, że coś jest nie tak. Wszędzie pełno policji i wojska. Gdy dojechaliśmy do checkpointu dopadło nas kilku mundurowych z psem, wszyscy (no, może poza psem) widocznie poddenerwowani. Wzięli nas za terrorystów czy jak? Po przetrzepaniu nas, auta i naszych paszportów pozwalają nam wjechać. Przed wejściem do budynku lotniska kontrola też jakaś taka jakby bardziej szczegółowa (tutaj to normalna i w gruncie rzeczy bardzo słuszna sprawa, że przed wejściem na lotnisko trzeba przejść kontrolę bezpieczeństwa taką jak przed wejściem do samolotu). Dopiero facet od auta (też strasznie zdenerwowany, co zresztą odzwierciedliło się w mnóstwie błędów w naszej dokumentacji) powiedział nam, że dwie godziny wcześniej na lotnisku w Stambule doszło do zamachu. Dopiero teraz zauważamy tych wszystkich zdezorientowanych ludzi i świecące się na czerwono tablice odlotów (wszystkie loty Turkish Airlines były anulowane). Jasna cholera. Azerbejdżan to przecież taka mała Turcja.



Po załatwieniu wszystkich formalności jest już właściwie jutro, jedziemy więc na najbliższą plażę (co zajmuje nam z lotniska kolejną godzinę) z zamiarem zjedzenia późnej kolacji (która była tak późna, że spokojnie można ją nazwać śniadaniem). Ale o tym jutro :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz