środa, 6 lipca 2016

AZERBEJDŻAN 2016 - dzień 2

piątek, 24 czerwca 2016

Baku -> Xinaliq -> Baku

Przy wczorajszym późnowieczornym piwku ustaliliśmy, że dziś wybierzemy się do Xinaliqu, odległej kaukaskiej wioski, której mieszkańcy (ponoć Albańczycy) mówią w nigdzie indziej nie spotykanym języku. Z tego co udało mi się dowiedzieć dzięki mapom Google i blogom podróżniczym, z Baku (z dworca w Koroglu) trzeba dojechać pociągiem linii 6009 (pewnie z Koroglu z busem albo marszrutką też nie byłoby problemu) do Sumgait i stamtąd łapać coś do Guby (gdzieś coś czytałam, że bus kosztuje 2 manaty) a następnie wynająć jeepa z kierowcą (ponoć za 10 dolarów) już bezpośrednio do Xinaliq. Niestety, gdy się budzę, mój telefon nieubłaganie wskazuje godzinę 10:00. Z informacji na trasach Google pociągi jeździły pomiędzy 7 a 9 rano, kolejny jest o 16-tej. No trudno - myślę sobie, że i tak byłoby dobrze ruszyć w kierunku Koroglu, może coś gdzieś złapiemy. Tutaj odzywa się siedzący do tej pory w telefonie Dawid  mówiąc, że właśnie pisze do niego Nasib (jego Azerski znajomy, studiujący w Polsce a przebywający obecnie w Baku), że zna lepsze połączenia niż te które znalazłam i że pociągiem się nie opłaca. I że będzie na nas czekał za godzinę pod metrem i we wszystkim nam pomoże. Mam mocno mieszane uczucia, bo podejrzewam, na czym taka "pomoc" będzie polegała, no ale dobra, może rzeczywiście uda nam się znaleźć jakieś dobre połączenie. Nauka na przyszłość: ufać własnej intuicji. I nie dać sobie nic narzucić - nieważne, co ktoś sobie pomyśli. Pieprzyć konwenanse. Jeśli miałabym wybierać najlepszy moment do rozstania się z moim towarzyszem podróży to tamten moment byłby na to najdogodniejszy. No ale widać tak miało być.
Przed spotkaniem z Nasibem idziemy zjeść jakieś śniadanie. Wczoraj zupełnie zapomnieliśmy o jedzeniu, a pewnie czeka nas długa podróż, trzeba więc coś przekąsić. Pada na pierwszą lepszą knajpkę. Chcemy coś lokalnego. Mają hamburgery (drogie - razem z kawą jakieś 10 manatów). No trudno, nie mamy wiele czasu więc dobre i to.



Nasib czeka na nas przy stacji metra Iszeri Szecher (za diabła nie pamiętam, jak to poprawnie napisać) - metro jest w tym szklanym trójkącie na zdjęciu poniżej. No niestety, nie idzie z nami do metra tylko wsadza do jakiegoś auta i - tak jak niestety się spodziewałam - mówi, że komunikacją to ciężko, trudno a on chce żebyśmy mieli komfortowo i w ogóle, więc za 130 manatów znajdzie nam kierowcę aż do samego Xinaliq. Tutaj robię błąd - trzeba było wysiąść i postępować według własnego planu. Nie chcę jednak zostawiać Dawida (który - jak się okazuje - od początku nie zamierzał jechać tym pociągiem, "bo przecież tak naprawdę nie wiadomo co i kiedy pojedzie...", "no to co, że w Internecie pisało...", "przecież Nasib mówi, że...","a co jak nie dojedziemy..." i "ja się nie zamierzam martwić o... ", itd.). Dobra, zgadzam się w końcu przekonać do wzięcia tego auta, zwłaszcza, że Nasib przekonuje, że to bardzo tanio, że to wcale nie taksówka tylko coś jak blablacar, bo jedziemy też z innymi ludźmi. Inna sprawa, że na tych dodatkowych ludzi musieliśmy czekać na parkingu jeszcze co najmniej z godzinę.  Już widzę, że nie będzie łatwo...
 

No dobra, w końcu łaskawie ruszamy. Jedzie z nami jakiś dziadek (który o mało nie spalił nas żywcem po tym, jak niedopałek wyleciał mu z ręki i poszybował prosto na nas a żar niczym kometa poparzył nas milionem odłamków - cud, że mam jeszcze włosy) i jakiś student. Obaj wysiadają gdzieś po drodze, nie dając kierowcy żadnej kasy. Chyba jesteśmy wyłącznym sponsorem dzisiejszej wycieczki. Jak się później okaże - pana kierowcy też.


Będąc już gdzieś w okolicach Guby łapiemy gumę. Dziwnym zbiegiem okoliczności parę metrów wcześniej - na środku niczego - stoi sobie stacja wulkanizacji. No nic, przygoda :)



Po drodze zatrzymujemy się przy małym wodospadzie. Za 2 manaty (w marketach można je kupić nawet za 0,5 manata) dostajemy posmarowane masłem "naleśniki z trawą" (chyba szczaw pomieszany z jakimiś ziołami). Nasz kierowca woła z okna, że on też chce. Patrzymy na siebie zdziwieni, ale płacimy te dwa dodatkowe manaty i dajemy mu też jednego. Przyjmuje to jako coś naturalnego, nie sięga po portfel, żeby nam oddać kasę, nawet nie mówi "dziękuję". Nie wiem, może takie tu mają zwyczaje. Już pomijam fakt, że podczas wspólnie spędzonego czasu pan kierowca wypalił ze dwie paczki naszych papierosów. Papierosy kosztują tutaj niewiele ponad 1 manata, więc biorąc pod uwagę kasę za jaką nas wiezie to chyba stać go na własne fajki. To chyba jednak kwestia mentalności...














Kaukaz nie zawiódł. Widoki - pomimo początkowej niepogody - zapierały dech w piersiach. Zatrzymujemy się co chwilę, robimy zdjęcia, podziwiamy piękno przyrody. Podczas jednego z postojów stajemy jakby na dłużej. Zaczynam się martwić, bo jest już późno, a do Xinaliq jeszcze kilkanaście kilometrów. Ku mojemu zdziwieniu pan kierowca zawraca. O co chodzi? Pomylił drogę? Mówię mu (jak dobrze, że znam choć parę słów po rosyjsku), że obiecał zawieźć nas do Xinaliq. Pan na to, że to właśnie tutaj. Ja na to, że przecież tu nie ma żadnej wioski. Pan, że tu już dalej nie ma żadnej wioski. Pokazuję mu mapę (inwestycja w smartfona była jednak doskonałym pomysłem), z której jasno wynika, że od Xinaliq dzieli nas jeszcze co najmniej kilka wiosek. Gość zaczyna protestować, że nie, że tam jest zła droga, że on tym autem nie pojedzie. Mówię więc (a raczej rzucam te swoje pięć ruskich zwrotów okraszonych polskimi kurwami) podniesionym głosem, że zapłaciliśmy za dowiezienie do Xinaliq i jeśli on nie chce jechać to niech nas zawiezie tam, skąd będziemy mogli załatwić sobie własny transport. Jestem gotowa wysiąść choćby tu i teraz i iść z buda do Xinaliq oby tylko mieć tego dupka z głowy. Na szczęście coś chyba jednak do niego dotarło, bo po burzliwej dyskusji z jakimś miejscowym (chyba odnośnie stanu dalszej drogi) ruszamy w stronę wioski. Droga była może nieco stroma, no ale bez przesady. W Maroku jeździłam po dużo bardziej niebezpiecznych trasach. Pieprzony oszust. Wtedy jeszcze nie wiem, jak bardzo pieprzony i jak bardzo oszust.










W końcu - po pół godziny pełnej napięcia ciszy - udaje nam się dojechać do celu. Wioseczka jest naprawdę urzekająca - taka azerska wersja gruzińskiego Ushguli. Dosiada się do nas dwóch lokalnych gości, którzy zapraszają nas do muzeum a potem do siebie na czaj i obiad. Proponują nam też nocleg za 30 manatów. Chętnie bym na to przystała (choć osobiście wolałabym rozbić tu namiot), ale nie mam ochoty znów sponsorować naszego kierowcy (zwłaszcza, że oczywiście obiad też zjadł na nasz koszt). Cholerne poczucie przyzwoitości (i kiepski rosyjski) nie pozwoliło mi powiedzieć szczerze, co o tym myślę.









Muzeum:




Ugoszczono nas przepysznym czajem, cukierkami, plackami, chlebkiem z białym serkiem i warzywami. Wszystko takie cudownie naturalne. Chętnie zostałabym w takim miejscu na zawsze...

Nasz kierowca to ten po prawej. Chyba wydrukuję sobie jego zdjęcie jako cel na strzelnicę...









W drodze powrotnej zauważam, że nasz kierowca zaczyna ziewać i jakby przysypiać. Proponuję więc, że może poprowadzę. O dziwo pan pyta o moje prawo jazdy, po czym zjeżdża na pobocze i daje mi kluczyki. Przez całą drogę dzwonił do swoich kolegów i chwalił się, że mu baba z Polski prowadzi auto. Rzeczywiście - kobiety za kółkiem w Azerbejdżanie to niezwykle rzadki widok. Pomimo, że zwracałam na to uwagę, tylko raz w ciągu całego pobytu udało mi się wypatrzyć prowadzącą dziewczynę.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze (na prośbę kierowcy - o dziwo sam reguluje rachunek) na herbatce w jakiejś zaprzyjaźnionej knajpie. Rozmawia się - mimo bariery językowej - całkiem miło. Przypomina mi się sytuacja z taksówkarzem w Gruzji (tym, który tak nas polubił, że zaprosił nas na kolację, skasował bardzo tanio i jeszcze chciał wyciągnąć na dyskotekę). Myślę sobie, że może rzeczywiście dostaniemy jakiś rabat, zwłaszcza, że pan mówi, że chce nas wozić do końca naszego pobytu w kraju i w ogóle. Zaproponował nam nawet bardzo tani nocleg. Nawet rozważałam to przez chwilę gdyby nie fochy Dawida i to, że rzeczywiście było trochę nie po drodze.
Ech, naiwność kosztuje. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że pan życzy sobie .... 170 manatów! To dobrze ponad 200 zł za osobę! W kraju, gdzie litr benzyny kosztuje 1,75 zł! Bo przecież pojechał, tam "gdzie chcieliśmy wynająć jeepa". No nie! Mam ochotę mu przyłożyć, nic nie zapłacić, zabrać kluczyki i zadzwonić na policję. Ale nic by to nie dało, więc płacę tę horrendalną kasę, klnąc pod nosem i zabierając z auta papierosy, z których jeszcze w ostatniej chwili podbiera mi 3 sztuki. Co za burak! Dzięki Nasib za taką pomoc. Nie chcę już więcej żadnych Nasibów, żadnych pomocy, żadnych taksówkarzy i w ogóle to chciałabym zostać już sama i po prostu pójść przed siebie. Mam nadzieję, że jutro uda mi się złapać jakiś samolot do Nachiczewanu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz