poniedziałek, 29 lutego 2016

MAROKO 2016 - dzień 9

czwartek, 4 lutego 2016

przełęcz Tizi'N'Tischka -> Ait Ben Haddou -> Ouarzazate -> "krążąc po bezdrożach", czyli paraliż komunikacyjny spowodowany wizytą króla -> wąwóz Dades -> okolice Tinghiru

Poranny widok jest rzeczywiście rewelacyjny. Nie ma nic lepszego niż góry o świcie (i o każdej innej porze dnia ;) ). Dalsza część trasy jest już mniej imponująca (choć możliwe, że część fajnych widoków przegapiliśmy wczoraj, jadąc po zmroku), ale i tak warta zobaczenia. Po śniadanku ruszamy w kierunku Ouarzazate, do którego po drodze mamy słynną kasbę Ait Ben Haddou.






Ait Ben Haddou to malowniczo położona osada (ufortyfikowana, czyli ksar), w której kręcono między innymi "Gladiatora" i "Grę o tron". Dojazd autem osobowym należy do raczej ekstremalnych, bo GPS nagle każe skręcić w jakąś polną dróżkę (nie wierzyłabym mu, gdyby nie przydrożny znak potwierdzający, że rzeczywiście tam się jedzie do Ait Ben Haddou). Droga jest trochę hardkorowa - czasem nie wiadomo, gdzie trzeba jechać, żeby nie wpaść w jakąś dziurę, kamień lub pozostałości po korytach rzecznych. Ale daliśmy radę. Auto też :P Potem gdzieś doczytałam, że zwykle ubezpieczenie nie obowiązuje poza asfaltowymi drogami. Dobrze, że nie wiedzieliśmy tego wcześniej ;)




W Ait Ben Haddou też udaje nam się uciec przed "parkingowymi" i stanąć gdzieś przy drodze. Wejście do ksaru kosztuje 10 dirhamów (podobno są gdzieś bramy, gdzie nikt nie pobiera opłat, ale za te 10 dirhamów nie opłacało nam się ich szukać). Miasteczko jest rzeczywiście bardzo malownicze, a po wejściu na pobliską górkę widać piękną panoramę okolicy.


Podobno są pory, gdy rzeka ma tak wysoki poziom wody, że niemożliwe jest przedostanie się do ksaru.








Trochę lokalnych pamiątek (tak jak wszędzie indziej, wzdłuż uliczek rozstawiono stragany ze wszelkim turystycznym dobrem):







W Ait Ben Haddou zatrzymujemy się na kawę. Znajdujemy restaurację z WiFi i robimy odprawę, ale okazuje się, że lotnisko w Fez nie honoruje kart pokładowych na telefonach, trzeba więc będzie je gdzieś wydrukować. No trudno, ogarniemy :)
Po drodze zatrzymaliśmy się w (jednym z wielu) przydrożnym sklepiku z talerzami, ale nie było tam wcale taniej niż na bazarkach przy atrakcjach turystycznych. Targujcie się, upierając się przy połowie zaproponowanej ceny, a w większości przypadków uda Wam się kupić - w zależności od stopnia desperacji sprzedawcy - dużo taniej od pierwszej oferty.

Kolejny postój mamy w Ouarzazate. Okazuje się, że z przyczyn niezależnych od nas jest to długi postój. Zatrzymujemy się (jak nam się wydawało) na chwilkę, bo chcemy jeszcze dziś zdążyć do Dadesu. Zastanawiamy się nad zwiedzaniem zamku, ale w końcu uznajemy, że tam nie będzie nic ciekawego (jak później sprawdziłam w necie, rzeczywiście nie było). Gdy chcemy ruszać dalej okazuje się, że droga, którą wskazuje nam GPS, jest zamknięta. Stoi policjant i kieruje ruchem. Dobra, to szukamy objazdu. Szukamy, szukamy i szukamy. Bezskutecznie. Każda próba kończy się barierkami i tłumem ludzi. Może to jakiś protest? Albo ichniejszy Tour de Maroc? Próbujemy dowiedzieć się czegoś od stojących żołnierzy i policjantów, ale jedyne, co potrafią powiedzieć po angielsku to to, że nie potrafią mówić po angielsku. No trudno. Znajdujemy na mapie jakąś inną drogę i próbujemy nią jechać (po burzliwych dyskusjach z pilnującymi wyjazdów z miasta policjantami), ale lądujemy w krzakach nad jakimś jeziorkiem. Dowiadujemy się przy okazji, że przyczyną odcięcia drogi krajowej (jedynej prowadzącej w kierunku, w który chcemy jechać) jest wizyta króla. Aha. Nie za bardzo mamy jak zmodyfikować trasę (cokolwiek byśmy nie zrobili, musielibyśmy nadrabiać sporo kilometrów), więc postanawiamy czekać. Na szczęście w międzyczasie przylatuje samolot z królem i zaczynają powoli puszczać auta. Noo, w końcu jedziemy udekorowaną flagami drogą, wzdłuż której przy każdej przeciwległej szosie i na każdym większym wzniesieniu stali policjanci albo żołnierze. Albo ściągnęli ich z całego kraju albo Maroko ma naprawdę liczne służby.






Przydrożne bramy - podobno oddzielają od siebie jakieś regiony kraju (chyba powiaty albo coś podobnego):


Boulmaine Dades, miasteczko, z którego prowadzi droga do wąwozu.

Wieczorem w końcu dojeżdżamy w okolice wąwozu Dades. Rzutem na taśmę udaje nam się zdążyć przed zmierzchem. Po drodze mijamy różne ciekawe formacje skalne i malownicze kasby. Przejeżdżamy też przez punkt widokowy, gdzie można zrobić jedno z najsłynniejszych marokańskich zdjęć przedstawiające serpentyny pnące się w górę wąwozu. Jedziemy "przed siebie" dopóki nie zrobi się ciemno.


Marokańskie Uluru ;)





To podobno zamienieni w kamień goście weselni za karę za złe zachowanie panny młodej:








Wieczorem w Boulmaine Dades idziemy na "wypasiony" (kosztował łącznie 240 dirhamów) obiad. Restauracja wyglądała, jakby właśnie miała się zamykać, ale właściciel, gdy tylko nas zobaczył, zaprosił nas do środka. Jemy przepyszną zupę marokańską (harirę - z ciecierzycy, zwróćcie uwagę na drewnianą łyżkę, którą do niej dostaliśmy) i tajiny (Ania i Wojtesz) lub szaszłyki (to ja, bo od czasu choroby w Marrakeszu nie mogę patrzeć na tajiny). Na deser dostajemy słodkie pomarańcze z cynamonem i kawałki banana. Po jedzeniu właściciel przychodzi do nas z dzbankiem herbaty, siada z nami i sobie rozmawiamy (całkiem dobrze zna angielski).






Spać jedziemy w okolice Tinghiru, skąd wyrusza się do wąwozu Todra. Na pierwszy rzut oka perspektywa znalezienia fajnej miejscówki była raczej słaba, ale Wojtesz obiecał znaleźć nam świetną miejscówę i słowa dotrzymał - schowaliśmy się "w kraterze wulkanu", czyli dziurze, z której wydobywano kamień. Jesteśmy niewidoczni, osłonięci od wiatru i stoimy "na równym" (jeśli śpicie w aucie, nie parkujcie nigdy tak, żeby było pochylone przodem w dół - dobrze radzę, przetestowane).



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz