poniedziałek, 29 lutego 2016

MAROKO 2016 - dzień 10

piątek, 5 lutego 2016

okolice Tinghir -> Wąwóz Todra -> Merzouga -> noc na Erg Chebbi

Budzimy się w przepięknej, dzikiej okolicy. Trochę zimno i pochmurno. Ania jak zwykle robi nam pyszne śniadanko. Wojtek bohatersko rozpala ognisko (bohatersko, bo jedynym dostępnym krzakiem był jakiś kłujący krzew cierniowy), dzięki któremu przez chwilę jest cieplej. Dziś będziemy zwiedzać wąwóz Todra i wydmy Erg Chebbi. Mamy w planach spać w namiocie na pustyni.


hotel miliongwiazdkowy:








Golenie się poziom hard:

Podobnie jak w przypadku Dadesu, trasa do wąwozu jest bardzo malownicza, z różnymi skałkami i mijanymi starymi kasbami (nasz późniejszy autostopowicz powiedział nam, że są niezamieszkałe).








Sam wąwóz prezentuje się naprawdę imponująco. Zrobił na mnie chyba większe wrażenie niż Dades (nie wiem, może to też kwestia pory dnia - generalnie oba są warte zobaczenia). Jest dużo głębszy i bardziej okazały, ale nie ma za to - jak w Dadesie - widoku z góry.
Podobnie jak wczoraj, jedziemy "przed siebie" dopóki nie skończą się fajne widoki. Warto przejechać się jeszcze kilkanaście kilometrów dalej, wzdłuż kanionu, który kończy się bardzo ciekawymi górami.




 
















Chwila błogości w oczekiwaniu na kawę:

Podczas postoju przy wąwozie doczepił się do nas miejscowy koleś nazwany przez nas Jackiem (my zostaliśmy mianowani Mohammedem, Aishą-Ania i Fatimą-ja). Kolo proponuje załatwienie nam noclegu na pustyni za 200 dirhamów w zamian za podwiezienie do Merzougi. Zastanawiamy się chwilę, ale Ania z Wojtkiem są sceptyczni, w sumie ja trochę też, bo - jak wiadomo - za pasażerów oraz ich bagaże odpowiada kierowca, a nie wiadomo, co kolo ma pod sukienką. Podrzucamy go w końcu tylko do centrum miasta. Poprosił o wysadzenie go tuż przed kontrolą policyjną, więc być może coś było na rzeczy.
Im bliżej pustyni tym bardziej krajobraz stawał się "pustynny", surowy i bezludny, pełen jakby spalonej ziemi. Już ładnych parę kilometrów przed Merzougą od glównej drogi zaczęły odchodzić polne dróżki, do których prowadziły znaki na różne hotele lub campingi. My postanowiliśmy pojechać do samej Merzougi.

Jeden z wielbłądów spotkanych przy drodze:

Żeby nie było, że nie ostrzegali ;)

jedna z bram wjazdowych do jakiegoś miasteczka:

Surowy, pustynny krajobraz:



Po drodze mijamy wielu naganiaczy oferujących nocleg na pustyni. Oferta zawierająca kolację i śniadanie wahała się w granicach 250-300 dirhamów od osoby. Zgadzamy się na propozycję kolesia, który zgadza się na naszą propozycję 200 dirhamów. Prowadzi nas więc do swojego namiotu i częstuje herbatą. W międzyczasie wykręca się z tej ceny i mówi, że z dwoma posiłkami to jednak musi policzyć 250. Zgadzamy się, bo nie chce nam się już nic innego ogarniać. Jak się później okazało, to była całkiem dobra decyzja.


Koty są wszędzie:


To namiot "naszego" Mohammeda (jeszcze nie na pustyni, na razie normalnie w wiosce):

A oto hotel (w środku było całkiem sympatycznie):

Po wypiciu herbatki bierzemy rzeczy i wsiadamy na wielbłądy. Była to moja pierwsza przejażdżka na tym stworzonku, więc zupełnie nie wiedziała, czego się spodziewać. W porównaniu z tym, co sobie wyobrażałam, było całkiem nieźle. Trzeba się tylko trzymać, gdy wielbłąd wstaje i gdy siada. Przejażdżka wgłąb pustyni trwa około godziny. Mijamy oazę, kilka namiotów i turystów wspinających się na szczyt wydm (my zrobimy to jutro). Mój wielbłąd to ten jasny z przodu.







To nasze obozowisko:

"Zacumowane" wielbłądy. Sposób prowadzenia karawany wyglądał tak, że pierwszy wielbłąd miał sznurek przeciągnięty przez dziurkę w nosie. Sznurek był połączony z pozostałymi wielbłądami (one chyba nie miały dziurki tylko uprząż). Na noc Mohammed wiązał im nogi, żeby nie uciekły. Pomyśleliśmy sobie, że przecież musi im być strasznie niewygodnie, ale one chyba umieją się same uwolnić, bo i tak rano okazało się, że biegają wolno (w sensie - niczym nieskrępowane) po pustyni.


To nasz apartament:

Toaleta pięć gwiazdek:


Gdy przybyliśmy na miejsce, nasz gospodarz posadził nas przy niezapalonym ognisku i poszedł gotować razem ze swoim asystentem. No to czekamy. Godzinę, dwie, trzy... Z kuchni co chwilę dochodzą odgłosy sugerujące, że panowie mają jakiś problem z gotowaniem, no ale w końcu nasza cierpliwość zostaje wynagrodzona. Zostajemy zaproszeni do "restauracji", gdzie czeka na nas naprawdę królewska uczta. Dostajemy ryż z jakimś sosem warzywnym i mnóstwo chleba, ale Mohammed mówi, że mamy sobie zostawić miejsce w żołądku na tajina. I rzeczywiście po chwili przynoszą nam ogromny talerz. Pyszności! Jesteśmy tak objedzeni, że ledwo się ruszamy.
Podczas oczekiwania na jedzonko rozmawialiśmy sobie z Mohammedem przy herbatce na różne tematy. Zapytaliśmy między innymi, ile ma lat. Kazał nam zgadnąć. Obstawialiśmy, że tak koło czterdziestki, moze 45, może 48. Popatrzył na nas dziwnie i powiedział, że ma... 31, czyli tylko o dwa lata więcej ode mnie. Masakra, jednak jestem stara. Byliśmy ciekawi też różnych kwestii kulturowych, na przykład tego, czy może sam sobie wybrać żonę, czy decyduje o tym rodzina (podobno może sam, choć rzeczywiście jeszcze jakiś czas temu nie miałby nic do powiedzenia) i czy rzeczywiście można "kupić" żonę za wielbłądy (tak, wielbłądy trzeba dawać - średnio 3-5 wielbłądów, których cena rynkowa to około 1 500 euro - pytaliśmy, czy to zależy od urody dziewczyny, ale powiedział, że nie, że od innych rzeczy, ale nie chciał zdradzić, jakich). Poznawanie innych kultur to naprawdę fajna sprawa.
Mohammed dobrze mówi w wielu językach, ale - jak sam stwierdził - "życie go nauczyło, no a poza tym to on ma dużo czasu, siedząc na tej swojej pustyni".  Generalnie Arabowie (Nomadowie, Berberowie, Tuaregowie i ci wszyscy inni) dobrze mówią w różnych językach i trochę patrzą na nas jak na debili, że z obcych języków my tylko po angielsku i to tak średnio.



Po kolacji rozpalają nam ognisko i przynoszą sziszę. Rozmawialiśmy o niej wcześniej w kontekście pytania, czym zastępują alkohol, który jest tam nielegalny. Mohammed powiedział wtedy, że czasem się mimo wszystko napiją, ale generalnie wolą palić haszysz. Nasza szisza nie ma haszu, tylko zwykły tytoń jabłkowy. To moja pierwsza szisza w życiu. Całkiem smaczna. Mohammed wraz ze swoim asystentem przygrywają nam na bębnach, czym pan asystent jest wybitnie zażenowany. Mi gra na bębenkach idzie raczej średnio, ale okazuje się, że nasz Wojtesz robi to sto razy lepiej niż nasi Nomadowie.
Tak więc siedzimy sobie i gramy na bębenku, kiedy to nagle robi się jakieś zamieszanie. Przyszli jacyś ludzie z plecakami. Okazało się, że jednak nie będziemy w naszym obozowisku sami, bo przyjechał brat Mohammeda z jakimiś kolegami, którzy są policjantami w Errachidii. Okazało się, że mają ze sobą hasz (potem gdzieś czytam, że grozi za to 10 lat więzienia). No nic, siedzimy sobie dalej podczas gdy nasi gospodarze zajmują się nowymi gośćmi. Po chwili wołają nas i pokazują własnoręcznie zrobioną pizzę, którą zamierzają upiec w ognisku. Trudno nam sobie to wyobrazić, no ale rzeczywiście - wsadzają ciasto na żar z ogniska i przykrywają pokrywką, którą zasypują popiołem. Po jakimś czasie odkopują "saharian pizzę", otrzepują z popiołu, kroją i częstują wszystkich. Podobno to bardzo dobre na żołądek. Pomimo obaw, pizza rzeczywiście jest smaczna.



Siedzimy jeszcze trochę przy ognisku, ale brak alkoholu daje o sobie znak i zaczynamy się nieco nudzić. Jest okropnie zimno, złączamy więc "łóżka" i śpimy razem na dwóch materacach, przykryci wszelkimi możliwymi kocami. Wbrew pozorom wyspałam się jak rzadko :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz