poniedziałek, 29 lutego 2016

MAROKO 2016 - dzień 11

sobota, 6 lutego 2016

Merzouga -> "trekking" na szczyt wydmy -> powrót przez Errachidię i Midelt -> Meknes -> okolice Maulaj Idris

Chcieliśmy wstać na wschód słońca, ale trochę się spóźniliśmy i słońce wzeszło bez naszego udziału. Jesteśmy trochę zdziwieni, że nasi gospodarze jeszcze śpią (zgodnie z zasadami islamu powinni chyba modlić się przed świtem). Korzystając z wolnego czasu, idziemy pochodzić sobie trochę po wydmach. W międzyczasie budzą się pozostali i zaczynają szukać wielbłądów, sępiąc przy okazji papierosy. Mohammed przeprasza nas, że nas nie obudził na wschód, ale "byli bardzo, bardzo zmęczeni". Wojtesz stwierdza, że chyba nie mógłby pracować w turystyce i "musieć przepraszać, że kogoś nie obudził na wschód słońca". Sama się nad tym zastanawiam, czy ich szlag nie trafia, że muszą usługiwać "niewiernym". Ciekawe.





To nasz namiot w środku. Bardzo wygodny.




Śniadanie będziemy jeść w ogródku przy hotelu Mohammeda. Zbieramy się więc, wsiadamy na wielbłądy i w drogę.






Droga powrotna była jakby bardziej niewygodna ;)


Przed śniadaniem bierzemy prysznic. Mi udostępniono łazienkę w jednym z pokoi. Wystrój surowy (żadnych mebli poza łóżkiem, wszystkie ściany zbudowane z gliny pomieszanej z piaskiem i słomą), ale bardzo klimatyczny. Na śniadanko dostajemy mnóstwo napojów (kawę, herbatę i sok pomarańczowy), chleb z dżemem lub oliwą i chyba naleśniki (zapomnieliśmy zdjęcie zrobić ;) ). Za sziszę płacimy 50 dirhamów. Ciekawe, ile by chciał, gdybyśmy się zgodzili na proponowaną sziszę z haszem.
Zanim wyruszymy w drogę powrotną, chcemy jeszcze połazić po dużych wydmach, które widzieliśmy kilka kilometrów przed Merzougą.


Mistrz transportu i BHP i jednocześnie kandydat do nagrody Darwina. Po drodze mijaliśmy jeszcze kilka podobnie załadowanych ciężarówek.

Parkujemy przy pustyni i ruszamy. Wybieramy sobie za cel najwyższą widoczną zaspę (hmm, można powiedzieć "zaspa" o wydmie?) i kroczymy boso, zapadając się w piasku.


Przy wejściu na pierwszą górkę, okazuje się, że za nią jest jeszcze wyższa, a za nią jeszcze wyższa. Ale byliśmy niepokonani i w końcu weszliśmy na szczyt, za którym nie było już nic większego. Jee :) Opanowałam technikę łażenia po wydmach: idzie lepiej, jeśli włażąc pod górę wbija się palce u stóp głęboko w piasek. No i jakie to fajne uczucie jest :)










W drodze na wydmę obserwowaliśmy wyścigi pomiędzy motorem crossowym (pojeździłabym!), quadem, terenowym autkiem i biegnącym gościem :)












Ostatnie parę kroków na szczyt :D





Spora ta plaża :P

Mamy do przejechania spory kawałek, więc pozostała część dnia upływa nam w drodze. Nie żałujemy, że jedziemy w dzień, bo mamy okazje przyjrzeć się Atlasowi Średniemu, dzięki czemu mamy przejechane już chyba wszystkie pasma górskie Maroka. Po drodze zaskakuje nas mały deszczyk, co podobno nie zdarza się tu często ("paanie, trzy lata, trzyy lata nie padało"). Wczoraj na pustyni Mohammed pokazywał nam w swojej komórce zdjęcia sprzed chyba dwóch lat, kiedy to - pierwszy raz od nie wiadomo jakiego czasu (a na pewno w ciągu 31-letniego życia Mohammeda) - spadł śnieg. Przy okazji niechcący wyświetliła mu się lista ściągniętych filmików - masakra, samo porno. Ciekawe, co Allah na to. Z drugiej jednak strony, życie młodych facetów w Maroku musi być naprawdę ciężkie - związki pozamałżeńskie są nielegalne, niebycie dziewicą w dniu ślubu grozi chyba jakimiś strasznymi konsekwencjami, a poza tym kobiety i mężczyźni wszędzie chodzą oddzielnie, więc nawet nie ma jak kogoś poznać. Nic dziwnego, że ludzie wychowani w tej kulturze szaleją po przyjeździe do Europy, gdzie kobiety chodzą bez worków na głowie, bywają w tych samych miejscach co mężczyźni, w których to miejscach w dodatku można legalnie pić alkohol.

Mijany na trasie mistrz transportu pasażerskiego:

Przepiękny Atlas (zwróćcie uwagę, w jakim świetnym stanie są drogi):








Kontrole policyjne na drogach to w Maroku bardzo częste zjawisko. Rozkładają kolczatki po zewnętrznej stronie nawierzchni, przez co droga zwęża się na szerokość jednego pasa i zatrzymują kierowców. Bardzo długo nie wiedzieliśmy o co chodzi zwłaszcza, że nie byli oni wyposażeni w "suszarki" (parę razy mijaliśmy patrole z fotoradarami, ale oni nikogo nie zatrzymywali a tylko robili zdjęcia). Najczęściej gapili się na nas i kazali jechać dalej. Jeden z patroli zatrzymał nas na dłużej, ale niestety pan policjant nie umiał ani słowa po angielsku, my z kolei po francusku ani arabsku, więc po paru minutach konsternacji puścił nas wolno. Podczas kolejnego zatrzymania nie mieliśmy tyle szczęścia - pan znał angielski i dopieprzył mi 300 dirhamów mandatu za brak zapiętych pasów u Ani siedzącej na tylnym siedzeniu. To bardzo drogo, 120 zł to wysoka cena nawet jak na polskie warunki. Tak więc - moi drodzy - jeżdżąc po Maroku, pamiętajcie o zapiętych pasach (kontrole policyjne są widoczne z paru metrów, da się zdążyć je zapiąć przed samą kontrolą). Do kwestii prędkości nie podchodzą chyba tak restrykcyjnie, bo dość często jeździliśmy trochę za szybko i skończyło się tylko na jednym ustnym upomnieniu (no chyba, że coś jeszcze z fotoradaru przyjdzie, ahh, odpukać!).


Parę kilometrów przed Meknes zatrzymujemy się na obiad. Wybór jest raczej średni, bo w okolicy są same budki z wywieszonymi różnymi mięsami (od Wojtka dowiadujemy się, że to owce) na wagę. Decydujemy się więc na owcze żeberka w jednym z barów. Znów jemy bardzo smaczną harirę i pijemy miętową herbatkę. Mięso nie robi na mnie szczególnego wrażenia (takie gumowe jakieś), ale warto było spróbować czegoś nowego. Płacimy zdecydowanie za dużo w porównaniu do tego, co na oko wyceniliśmy. No cóż - uroki kupowania czegoś na wagę, w dodatku gdy jest się białym turystą w arabskim kraju.



Po drodze zatrzymujemy się w Meknes, którego medyna jest wpisana na listę UNESCO, ale spędzamy tam tylko chwilę, bo już trochę późno, nieszczególnie widzimy tam coś ciekawego, no i znowu chcą nas naciągnąć na kasę za parkowanie. Idziemy tylko do słynnej bramy Bab al-Mansur i wracamy przez medynę do auta.



Śpimy parę kilometrów przed Maulaj Idris w jakimś gaju oliwnym (a może arganowym?). Miejscówka jest naprawdę sympatyczna, zielona i pełna fajnych drzewek. Szkoda, że to już nasza ostatnia noc.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz