poniedziałek, 29 lutego 2016

MAROKO 2016 - dzień 12 (ostatni)

niedziela, 7 lutego 2016

Maulaj Idris -> Fez -> gdzie jest auto? -> uff, lecimy -> Londyn Stansted -> Katowice (ja)

Dziś nasz dzień wylotu (co - jak się później okazało - wcale nie było takie pewne), więc zanim wyruszymy, przepakowujemy nasze plecaki "w tryb samolotowy", czyli upychamy śpiwory, pamiątki i wszystko, co zalega nam w aucie, do środka. Mam sporo ciężkich rzeczy (głównie muszelki i kamyki znad morza i oceanu), więc mój bagaż na pewno przekracza dopuszczalną normę wagową i objętościową. Trudno, najwyżej będę ubierać wszystkie możliwe ciuchy na siebie. Po ogarnięciu się ruszamy do Maulaj Idris, jednego z ważnych miejsc dla muzułmanów. Podobno pięć pielgrzymek do tego miasta zastępuje jedną do Mekki. To jeszcze tylko cztery razy i 72 dziewice mamy zagwarantowane ;)


W Maulaj Idris doczepia się do nas jakiś "przewodnik", ale udaje nam się zgubić go w uliczkach. Nasz punkt widokowy nie jest tym "właściwym", gdzie prowadzą turystów, ale niczym mu nie ujmuje, a przy okazji mamy okazję poobserwować codzienne życie mieszkańców.



W miasteczku zatrzymujemy się w restauracji, w której serwują przepyszne naleśniki. Zamawiamy całego (pan miał stertę takich wieeelkich naleśników, które kroił według potrzeb) i prosimy o posmarowanie serem białym i miodem (takie połączenie chyba jest u nich niecodzienne, bo patrzyli na nas jak na wariatów i chyba się z nas trochę podśmiewali). Do tego bierzemy mus owocowy (chyba pomarańcza, truskawka i banan). Siedzimy, wcinamy i delektujemy się niebieskim niebem, łagodnym wiatrem (klimat w tym dniu był naprawdę idealny) i możliwością obserwowania lokalnego życia miasteczka. Tak sobie kontemplujemy, że ludzie, którzy jadą na zorganizowane wyjazdy i siedzą w hotelach naprawdę wiele, wieeele tracą.


Spojrzenie "mmm, schrupałbym..." :D


Pyszności!


Ostatnim punktem naszego wyjazdu jest Fez. Parkujemy w miejscu, gdzie - według mapy - jest najbliżej do garbarni na dachu, którą koniecznie chcemy zobaczyć. Ktoś za nami krzyczy, ale przypuszczamy, że chce kasę za "przypilnowanie" auta albo za "zaprowadzenie" nas gdzieś, więc ignorujemy to i ruszamy w stronę mediny, uciekając przed kolejnymi "przewodnikami", którzy lecą za nami w nadziei na zarobek. Uliczki to standardowo jeden wielki bazar. Ania w swoich krótkich szortach wzbudza naprawdę duże zainteresowanie ;) W końcu - po małych poszukiwaniach - udaje nam się namierzyć plac, z którego ma się wychodzić do garbarni. Podchodzi do nas jakiś kolo i mówi, że jego sklep ma taras, z którego jest widok na garbarnie i możemy tam wejść za darmo. Średnio wierzymy w to jego "za darmo", ale idziemy. Dostajemy liście mięty, które mają złagodzić przykry zapach. Rzeczywiście, śmierdzi tam przeokropnie. Okazuje się, że czynne są tylko takie małe garbarnie (właśnie te, których właścicielem jest ten gość ze sklepu), a te, które chcieliśmy zobaczyć, są po remoncie i jeszcze nieczynne. Jesteśmy trochę rozczarowani, bo to jest główna rzecz, którą chcieliśmy zobaczyć w Fezie. No trudno.



Nieczynne garbarnie:

A to działająca garbarnia:

Suszące się na dachu skórki:

Widok na Fez:

Postanawiamy przejść się mediną w poszukiwaniu "zegara wodnego", który mamy zaznaczony w przewodniku. Niestety, nigdzie nie umiemy go znaleźć - jak się później ukazało, to był kawałek budynku wizualnie nie mającego wiele wspólnego z zegarem. Znajdował się na dachu medresy Bu Iniania (przechodziliśmy koło jakiejś Medresy, ale zrezygnowaliśmy ze zwiedzania jej ze względu na ograniczony czas). Zaraz za bramą Bab Al Jeloud (czyli Błękitną Bramą) znajdujemy restaurację z fajnym tarasem, gdzie postanawiamy zjeść nasz ostatni marokański posiłek. Zamawiam sobie kawę i dwa koktajle (migdałowy i awokado), a jako danie główne kuskusa. Pyszności! Cieszymy się, że tak dobrze udało się nam trafić z ostatnim obiadkiem. Jeśli będziecie w Fezie, koniecznie zjedzcie w The Kasbab of Fez. Naprawdę warto.













Korzystając z tego, że pan kelner (naprawdę sympatyczny młody koleś) zna angielski pytamy, czy nie wie może, gdzie jest jakaś kafejka internetowa bo musimy wydrukować nasze karty pokładowe. Koleś mówi, że obok jest jakiś hotel, gdzie bez problemu możemy to zrobić. Naszej rozmowie przysłuchuje się jakiś starszy gość, który przedstawia się jako właściciel miejscowej szkoły językowej. Częstuje nas słodyczami i pyta, czy może iść z nami do tego hotelu. Nie mamy nic przeciwko - jeśli chce, to czemu nie. Opowiada nam o swoich zagranicznych podróżach (pracował długo w Belgii i przy tej okazji zwiedził całą Europę), pokazuje mi hotelowy taras widokowy, podczas gdy Ania z Wojtkiem drukują swoje odprawy.

To właśnie widok z hotelowego tarasu widokowego:


Gdy już jesteśmy gotowi (miłe zaskoczenie - za wydruki nikt nie chce kasy) gość pyta, gdzie mamy auto. Pokazujemy mu na mapie miejsce, gdzie mniej-więcej stoimy. Mówi, że to daleko stąd (rzeczywiście przeszliśmy mediną dość spory kawałek), a on ma auto tuż za rogiem, więc chętnie nas podrzuci. Jest już dość późno, więc chętnie się zgadzamy. Dojeżdżamy na miejsce i nie wierzymy własnym oczom. Nasze auto zniknęło. No nie ma. Zdematerializowało się. No to koniec. Zmaterializował się za to znak zakazu parę metrów wcześniej (w ogóle na niego nie zwróciliśmy wcześniej uwagi, bo pełno aut tam stało). Niech to szlag, odholowali nas. Do tej pory przechodzą mnie ciarki na myśl, co by było, gdybyśmy byli sami. Na szczęście mamy naszego nowego lokalnego przyjaciela, któremu zawdzięczamy to, że zdążyliśmy (choć w ostatniej chwili) na samolot. Gość wyskakuje z samochodu, pyta miejscowych, tamci wskazują mu auto mundurowych, podchodzi do nich, tamci coś dyskutują, wyciągają krótkofalówki i chwilę z kimś debatują. Nasz przyjaciel pyta o dokumenty samochodu. Kurwa, zostały w aucie. Patrzę na zegarek: 17:30. Za godzinę mamy oddać auto a za dwie i pół startuje nasz samolot. No nie ma szans. No i ciekawe, ile nas skasują. W Polsce takie holowanie na parking to chyba coś koło tysiąca. To chyba jednak nie będzie niskobudżetowy wyjazd.
Najpierw jedziemy na parking, gdzie może być nasze auto. W życiu sami byśmy tutaj nie trafili. Uff, jest auto. Bierzemy dokumenty i jedziemy w korkach na drugi koniec miasta na komisariat zapłacić ten mandat. Nagle gość odwraca się do nas i pyta z poważną miną, ile zamierzamy zapłacić mu za pomoc. Zbladłam. Na szczęście - widząc nasze głupie miny - roześmiał się i powiedział, że to tylko żart, a w ramach podziękowania możemy go zabrać na kawę jak będzie kiedyś w Polsce. Dojeżdżamy, biegniemy płacić mandat (w międzyczasie do bankomatu, bo z racji tego, że to ostatni dzień, nie mieliśmy już praktycznie dirhamów) i ruszamy po auto. W porównaniu do tego, czego się spodziewałam, wyszło nawet tanio: 300 dirhamów mandat + 120 dirhamów holowanie + 20 dirhamów za parking. Po "uwolnieniu" auta nasz przyjaciel proponuje, że pojedzie przed nami kawałek i pokaże nam trasę, która pozwoli dotrzeć na lotnisko, omijając korki. Zgadzamy się. Wojtek z Anią jadą "naszym" autem, ja zabieram się z gościem, co okazuje się strategicznym błędem. Koleś - nie zważając na to, która jest godzina - jedzie aż do bólu przepisowo, cały czas próbując mnie przekonać, żebym wyszła za niego za mąż, albo chociaż została w Maroku tydzień dłużej (że kupi mi bilet, sto wielbłądów i w ogóle wszystko, czego zapragnę), przy tym cały czas próbując łapać mnie za rękę. Jestem nieco przerażona, ale gram w tę grę, bo chcę dojechać na to lotnisko (chociaż nawet nie wiem, czy dobrze jedziemy, zwłaszcza widząc w lusterku coraz bardziej wkurzoną twarz Wojtka). Uff, w końcu! Parkujemy, łapiemy w pośpiechu nasze bety z auta (przy czym Wojtesz o mało co nie zapomina aparatu) i lecimy na odprawę. Wojtesz ma bagaż rejestrowany a do wylotu mamy jakieś 15 minut, więc obawiamy się, że nie uda się go nadać. Na szczęście nasz przyjaciel coś tam powiedział do obsługi i przy taśmie pojawiła się pani, która odprawiła jego plecak. Trochę nam wstyd, że oddajemy auto w takim tragicznym stanie (chcieliśmy go umyć przed oddaniem, no ale wyszło jak wyszło), ale płacimy panu z Air Cara za to 100 dirhamów. Na szczęście kontrola bezpieczeństwa przechodzi bez problemu (choć każdy musi zdjąć buty, podejrzenie wzbudziła jedynie golarka Ani, ale jak ją zobaczyli to powiedzieli, że wszystko ok). Przy kontroli paszportowej się trochę grzebią, ale na szczęście okazało się, że kolejka do samolotu jeszcze stoi (choć jeszcze parę minut i byłoby porobione). To jednak nie koniec przygód - okazuje się, że ludzie przed nami muszą pakować swoje bagaże podręczne do tej niebieskiej skrzynki sprawdzającej dopuszczalne wymiary. Większości z osób przed nami bagaże się tam nie zmieścili, kazano im więc stanąć z boku i pewnie zapłacić kasę. Mój bagaż też tam pewnie nie wejdzie. Na szczęście los znów nad nami czuwał bo akurat nam nie sprawdzali wymiarów bagaży. Uff.
Drogę powrotną znowu przesypiam, choć ponoć znowu omijają mnie atrakcje w postaci turbulencji i twardego lądowania. W Stansted pierwszy raz mam okazję przechodzić elektroniczną kontrolę paszportową (może ją odbyć ten, kto ma paszport z chipem), w której podchodziło się do takiego komputerka z kamerką i  pokazywało mu się zdjęcie z paszportu. Jeżeli komputerek uznał, że my to my to otwierały się bramki i "było się wolnym". Moje zdjęcie paszportowe za cholerę mnie nie przypomina, więc spodziewam się dodatkowych atrakcji, ale - ku mojemu zdziwieniu - przechodzę od razu. Na lotnisku się rozstajemy - po Wojtesza przyjeżdża brat, a po Anię (która zostaje jeszcze parę dni w Anglii) koledzy. Ja mam przed południem samolot do Katowic (jest już po północy, więc nawet nie opłacałoby mi się niepokoić żadnych londyńskich znajomych, choć zastanawiałam się nad odwiedzeniem kuzyna w nowym domu), więc zostaję na lotnisku i siedzę sobie całą noc w Costa Coffee. Miejsce jest bardzo wygodne, chociaż nie można się wyspać, bo kelnerzy budzą, ale jest mi tu na tyle fajnie, że zostaję do rana.
Minusem (a może plusem - zależnie od punktu widzenia) Stansted jest to (aa, no i jeszcze to, że darmowy internet jest tylko przez godzinę - to czyste draństwo!), że numer bramki z której się leci wyświetla się dopiero 20 minut przed odlotem. Dojście (lub dojechanie pociągiem - uwaga, są dwie stacje, pierwsza chyba do bramek 10-19, a druga 20-29) do właściwej bramki zajmuje około 10 minut, trzeba więc to dość szybko ogarniać. Moja siostra zna historię, gdzie mama jednej z koleżanek nie zdążyła na samolot do nie dotarła w porę do bramki na lotnisku. Na tablicach jest napisane, o której wyświetli się informacja, pamiętajcie więc, żeby się tak zorganizować i być w głównej hali odlotów blisko tej godziny, żeby tam od razu lecieć.
Strasznie wieje i jest pochmurno. Samolot jest mocno opóźniony, w międzyczasie oglądam kaskaderskie lądowania rozchwianych przez wiatr samolotów (wyglądało to naprawdę groźnie, współczuję pasażerom tych maszyn), podejrzewam więc, że ze względu na pogodę nie polecimy. Na szczęście polecieliśmy. Z lotniska w "Katowicach" od razu łapię autobus do prawdziwych Katowic (bilet kosztuje 27 zł) a stamtąd busa do mojego Jaworzna. Idąc z plecakiem przez moje osiedle myślę sobie, że wczoraj o tej porze jadłam kuskusa przy dźwiękach muezzina nawołującego do modlitwy i patrzyłam na Atlas...







2 komentarze: