piątek, 26 lutego 2016

MAROKO 2016 - dzień 6

poniedziałek, 1 lutego 2016

Legzira -> Tiznit -> przez Antyatlas -> Tafraoute -> okolice Igherm

Nasz budzik dzwoni wprawdzie o 6 rano, ale stwierdzamy, że i tak słońce będzie wschodzić od strony lądu i nie będzie ładnego widoku, obracamy się więc na drugi bok i idziemy spać dalej. Wstajemy o "zwykłej" porze, czyli jakoś pomiędzy 8 a 9 rano. Jak zwykle Ania robi nam przepyszne śniadanko, po czym jedziemy na Legzirę.



śniadanko mistrzów :D


Spacerujemy sobie plażą, podziwiając przepiękne widoki. Są tam trzy formacje skalne: najpierw przechodzimy przez dziurę w dużej, czerwonej skale, za którą zaczyna być widoczny łuk (dokładnie ten, który - oglądany gdzieś w necie - wywarł na nas takie wielkie wrażenie), za którym z kolei znajduje się jaskinia (jeśli szukacie fajnej miejscówki do spania na plaży to ta wydaje się idealna). Dalej już plażą nie da się iść (można przepłynąć, ale dalej nie ma raczej nic szczególnie interesującego). Jest jeszcze wcześnie, więc postanawiamy wrócić napić się kawy (przy parkingu jest parę miło wyglądających kafejek), a potem wrócić tu trochę się poopalać.





pan łowi ryby:


ciekawe, czy tylko ja mam jednoznaczne skojarzenie ;)



Ania i skrzat ;):





 



Mieliśmy iść tylko na kawę, ale perspektywa zjedzenia marokańskiego omleta jest tak kusząca, że nie możemy się powstrzymać. Ania zamawia omleta z serem a my z Wojtkiem omleta berberyjskiego. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się imponujący, ale za to w smaku - rewelacja. No i ten widok... ahh...
Ania otrzymuje ofertę pracy od właściciela naszego omleta. Pan mówi, że - "nie wiadomo dlaczego" - tutaj bardzo mało kobiet pracuje, więc jeśli Ania zaczęłaby tu pracować to na pewno przyciągnęłaby tu wielu klientów. Kto wie, może warto to całkiem serio rozpatrzeć ;)







W międzyczasie słońce zdążyło już wzejść wysoko, idziemy więc jeszcze raz przespacerować się plażą. W drodze powrotnej rozkładamy się na piasku na godzinkę. Ocean jest nieco zimny (coś jak Bałtyk w sezonie ;) ) i fale są duże, więc jakieś większe pływanie raczej odpada, ale udaje mi się chwilę popluskać. Chętnie spędzilibyśmy tu cały dzień, ale mamy jeszcze dużo do zobaczenia :)
Naszym celem jest trasa przez przełęcz Tizi'N'Test (droga R203, którą można dojechać do miejscowości Imlil, skąd idzie się na Jabal Toubkal - najwyższy szczyt Maroka). Z Legziry można tam dojechać co najmniej dwoma trasami: krótszą i szybszą, ale mniej widokową przez Ajt Mallul (co oznacza powrót tą samą trasą praktycznie do Agadiru) lub dłuższą, ale zdecydowanie ciekawszą - przez Antyatlas. Oczywiście wybieramy opcję numer dwa. Nasza trasa (opracowałam ją w nocy w przeddzień wyjazdu, bo miałam przeczucie, że tam może być ładnie ;) ) prowadzi przez Tafraoute i Igherm. Zastanawiałam się nad Taroudantem, ale chyba nic szczególnie wartego zobaczenia tam nie ma. Największym problemem górskiej części naszej wyprawy była kwestia dnia i nocy. Bo - nie chcąc tracić widoków - musimy spać w miejscu, w którym zastanie nas noc. Jednocześnie musimy zdążyć przed zapadnięciem zmroku dojechać do Imlilu, żeby zobaczyć Toubkala i jednocześnie być w Marrakeszu w godzinach wieczornych. Najlepiej  byłoby, gdyby w ogóle się nie ściemniało:) Wiemy wprawdzie, że tą trasą generujemy sobie kilkugodzinne opóźnienie, bo nie dojedziemy na noc w okolice Taroudantu, który był naszym celem zgodnie z pierwotnym planem, ale perspektywa zobaczenia Antyatlasu jest nie do odparcia. Jedziemy więc.






W jakiejś miejscowości koło Ighermu zatrzymujemy się na jedzenie. Decydujemy się na kuskusa, a Wojtesz na tajina. Po kolacji, wykorzystując moment, że nasz towarzysz nieco się oddalił, uciekamy do sklepu kupić mu prezentowy worek słodyczy, bowiem o 22.45 ma dziś urodziny. Przy okazji udaje nam się od pana sprzedawcy dowiedzieć, gdzie można kupić alkohol. Według pierwotnego planu alkohol też miał być niespodzianką, ale nasz "punkt alkoholowy" był dość daleko, a nie chciałyśmy, żeby Wojtesz zbyt długo martwił się naszym nagłym zniknięciem. I bez tego był nieco przerażony i chyba mega wkurzony naszym nagłym zniknięciem. To miło, że niepokoił się naszym brakiem, bo znam takiego (patrz: Malta, dzień 8), który nie miał skrupułów przed zostawieniem mnie samą w nocy w obcym kraju w obcym mieście.
Mówimy Wojteszowi, że wiemy, gdzie kupić alkohol. Trzeba tylko skręcić w lewo, w prawo i za apteką chyba znowu w prawo. Idziemy więc we wskazanym kierunku. Za apteką znajduje się tylko hotel. Hmm, a może tutaj alkohol kupuje się w aptece? Może kupimy chociaż spirytus salicylowy? ;) Postanawiamy jednak najpierw zajrzeć do wspomnianego hotelu. Niebywałe - jest, jest alkohol. Wprawdzie raczej do wypicia na miejscu, ale - gdy pytamy niepewnie, czy można wziąć butelkę wina "na wynos", recepcjonista mówi nam konfidencjonalnym szeptem, że można. Wybieramy więc najtańsze (120 dirhamów!) z karty. Pan pyta, czy zapakować i wskazuje nam wielką reklamówkę. W pierwszym odruchu mamy ochotę zaprotestować, że nie, nie trzeba, ale w gruncie rzeczy to nie wiadomo, czy tutaj za posiadanie alkoholu nie można pójść do więzienia. Wino transportujemy owinięte szczelnie reklamówką, czując się jak przemytnicy. To był nasz pierwszy i ostatni alkohol wypity w Maroku. Może to i dobrze, bo zważywszy na liczbę przejechanych kilometrów (zwłaszcza tych po niczym nie zabezpieczonych serpentynach) i na intensywność zwiedzania zakrapiane imprezy mogłyby komplikować sprawę. Poza tym - pomimo braku alkoholu - pod względem atmosfery, humoru i ogólnie dobrej zabawy był to jeden z najbardziej udanych wyjazdów ever.





Wojtesz, sto lat ;)
ps. Te czerwone buzie to od słońca, nie od wina bynajmniej :P Robaczki kochane :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz