czwartek, 25 lutego 2016

MAROKO 2016 - dzień 5

niedziela, 31 stycznia 2016

okolice Tamanar -> kozy na drzewach -> Rajska Dolina -> herbatka w berberyjskiej wiosce -> wodospad bez wody -> Agadir -> Sidi Ifni

Gdy się budzimy, zauważamy, że otaczają nas drzewa arganowe. W międzyczasie gdy się ogarniamy i jemy śniadanie w pobliżu gromadzi się parę miejscowych dzieciaków. Okazało się, że wypasają w tym rejonie kozy. Są kozy, są arganowce, jest ok - teraz do spełnienia naszych marzeń wystarczy tylko, żeby kozy weszły na drzewa. Póki co nie przejawiają takich zamiarów, ale dopiero zaczynają się wypasać, więc może jest jeszcze za wcześnie.

Smacznego ;)




Dziś zamierzamy zwiedzać okolice Agadiru. O ile samo miasto nie jest dla nas interesujące (miasto jak miasto, poza tym zbyt turystyczne i wszędzie hotele), o tyle w jego rejonie kryje się parę fajnych miejsc - między innymi Rajska Dolina, czyli koryto rzeki ukryte w górach i otoczone lasem palmowym, wodospady Immouzer, plantacje bananów i - oczywiście - kozy na drzewach. Wyruszamy więc, rozglądając się uważnie po okolicznych polach. Po paru kilometrach udaje nam się wypatrzyć kozę na drzewie. Niestety, trafiliśmy na pasterza, który chyba nie chciał, żeby jego stado uprawiało wspinaczkę, bo je ciągle zganiał z tego drzewa. No trudno, jedziemy dalej. Od biedy koza na drzewie zobaczona. Kolejne parę kilometrów dalej czeka na nas coś jeszcze bardziej egzotycznego - wielbłądy zajadające owoce arganowca. Super!





Po drodze mijamy fajne miasteczko w bardzo lokalnych klimatach. Jest tak naturalne, że postanawiamy zatrzymać się na kawę. Oczywiście wszyscy patrzą na nas jak na małpy w zoo;) Idziemy się przejść na lokalny targ, gdzie kupujemy za jakieś grosze pomidory i trochę słodyczy. Gorąco Was zachęcam do odwiedzania takich prawdziwych, nie-turystycznych miejsc. Tylko w ten sposób wczujecie się w miejsce, w którym jesteście. 


 





Ten pan tak się wkurzył za to zdjęcie, że - ku uciesze ludzi (i mojej w sumie też) - próbował mnie obsypać tą solą :)



Po przejechaniu kolejnych kilometrów wzdłuż wybrzeża znajdujemy kolejne kozy na drzewie. Tym razem pasterz okazał się bardzo przyjazny i nawet przyniósł nam do potrzymania małego koziołka. Generalnie wzbudzaliśmy tam sympatię - miejscowi śmiali się trochę z naszego zdziwienia - w końcu cóż to takiego, koza na drzewie ;), pozdrawiali nas i się uśmiechali. Miło.






Bójka koziołków:







Żeby dotrzeć do Rajskiej Doliny i wodospadów, trzeba odbić wgłąb lądu. Póki jesteśmy przy wybrzeżu, postanawiamy wykorzystać mijane malownicze plaże i zatrzymać się na chwilę pomoczyć sobie nogi w oceanie. Woda jest dość zimna, ale mimo tego jest bardzo, bardzo przyjemnie. W Maroku jest teraz okres ferii zimowych, no i dodatkowo niedziela (wprawdzie z punktu widzenia religii ich "niedzielą" jest piątek, ale ze względu na liczną współpracę handlową z krajami niemuzułmańskimi wprowadzono sobotnio-niedzielne weekendy), więc plaże są wypełnione odpoczywającymi lokalsami. 











gotowanie tajina:


Malownicza droga do Rajskiej Doliny:


Zatrzymujemy się w początkowym odcinku Rajskiej Doliny. Mamy zamiar zrobić parę zdjęć i jechać dalej, ale podchodzi do nas jakiś miejscowy i zaczyna opowiadać o plantacji bananów. Jesteśmy już trochę uprzedzeni względem pseudo-przewodników, ale pan wydaje się sympatyczny, poza tym naprawdę chcemy zobaczyć tę plantację, a możliwe, że sami do niej nie trafimy. Idziemy więc za panem, który prowadzi nas przez "dżunglę" porośniętą palmami i bananowcami pełnymi kiści zwisających owoców. To jest właśnie to, co chcieliśmy zobaczyć :) Pan oprowadza nas po plantacji (mówi całkiem dobrze po angielsku), a gdy przechodzimy obok drzewa, na którym rosną pomarańcze, nasz pan prosi Wojtka, żeby go podsadził, po czym wspina się prawie na sam czubek żeby pozrywać dla nas owoce. Oczom nie wierzymy.
Po zejściu z drzewa pan prowadzi nas do swojej wioski i zaprasza na herbatę. Trochę się wahamy, bo czas nas goni, ale jesteśmy bardzo ciekawi, jak żyją Berberowie (lokalni mieszkańcy Maroka, wygonieni przez Arabów do górskich wiosek - nasz pan cały czas powtarzał "I am Berber, not Arab - Berber!). To była świetna decyzja, bo pan ugościł nas nie tylko aromatyczną herbatą z ziołami, którą nie piliśmy nigdzie indziej, ale również własnoręcznie robionym masłem kakaowym, przepysznym miodem, pastą arganową (do czego zjedliśmy chyba cały jego domowy zapas chleba) i domowymi ciasteczkami (choć były tak ładnie zrobione, że wyglądały jak "sklepowe"). Zobaczyliśmy też, jak mieszkają Berberowie. W domu praktycznie nie było okien, a z któregoś z pokoi dobiegały głosy zwierząt domowych (kozy albo czegoś podobnego), ale generalnie wystrój nie odbiegał jakoś szczególnie od "normalnych" domów. Gospodarz usadził nas w salonie przed telewizorem i polecił żonie przygotować poczęstunek. Na kanapie leżało zawiniątko z niemowlakiem. Dowiedzieliśmy się, że pan ma 40 lat i trójkę dzieci. Żona pana przywitała się z nami i pożegnała, ale ani na chwilę nie usiadła do stołu. Przyszła tylko na chwilę spojrzeć na niemowlaka a tak to zagniatała jakieś ciasto w kuchni. Trochę to smutne.
Po wypiciu herbatki i zjedzeniu poczęstunku (a byliśmy naprawdę głodni - pan chyba nie wiedział, co robi, zapraszając nas ;)) dajemy naszemu przewodnikowi 50 dirhamów (potem pomyślałam sobie, że mogliśmy dać mu stówę) ruszamy w dalszą drogę.



Ziarna kakaowca:




ręcznie - z wielkim poświęceniem - zrywane pomarańcze:
ahh owocki :)
berberyjska wioska:
opuncja figowa:
nasz pan przewodnik (i pani, której nie można było fotografować, obierająca owoce arganowca):
Fotografować kobiet zakazuje islam, bo to niezgodne z zasadą skromności czy jakoś tak.
Rytuał parzenia herbaty. Należy nalewać ją z wysoka, następnie z powrotem wlać wszystko ze szklanek do czajnika, znowu nalewać z wysoka, znowu wlać do czajnika, nalewać, wlać i dopiero potem można nalać (oczywiście z wysoka) i zostawić. Podobno zapewnia to odpowiednie wymieszanie składników, przez co herbata ma swój niezwykły smak.
mmm, ciasteczka...
tak prezentuje się Rajska Dolina od strony wioski:


Zanim pojedziemy nad wodospady, idziemy jeszcze spojrzeć na Rajską Dolinę z góry (widzimy parking i znaki, więc podejrzewamy, że tam będzie coś fajnego). Po drodze mijamy miejscowych zmierzających na biwak lub wracających z niego. Wielu z nich taszczyło ze sobą tajiny i piece potrzebne do jego przyrządzenia. My ze względu na ograniczony czas nie schodziliśmy w dół do rzeki, ale jeśli będziecie dysponować jakimś wolnym popołudniem (albo całym dniem), to warto wybrać się tu na dłużej.









Z Rajskiej Doliny mamy już blisko do wodospadów Immouzer. Na miejscu okazuje się, że wodospad jest wyschnięty. Spodziewaliśmy się tego, bo czytaliśmy w przewodniku, że może się tak zdarzyć. Na parkingu zaczepia nas lokalny oprowadzacz. Niezbyt chcemy jego towarzystwa, ale że nie mamy pomysłu jak się od niego uwolnić to idziemy. Oglądamy skałę, gdzie kiedyś był wodospad, potem schodzimy w dół do rzeki. Widok ładny, ale nie powalający. Jeden z obecnych tam miejscowych proponuje, że za pieniądze skoczy do wody z pobliskiej skały. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem desperacji tego faceta. Musi im być naprawdę ciężko. Nasz "przewodnik" ciągle powtarza, że "trzy lata nie padało, trzyy lata!", więc może spadły im dochody z turystyki. Przestajemy im współczuć, kiedy nasz pan patrzy z pogardą na dane mu 20 dirhamów i żąda stu, tłumacząc, że "jest jednym z wielu" i generalnie zbiera kasę dla całej wioski. Patrzy na nas takim wzrokiem, że przechodzą mnie ciarki. Stówy nie dajemy i odjeżdżamy (na szczęście bez przeszkód) trochę wkurzeni, trochę przestraszeni ale generalnie rozczarowani ich postawą. Tak więc niestety nie polecę Wam tego miejsca. Jeśli chcecie zobaczyć wodospady, jedźcie lepiej na Ouzud.












Mieliśmy dziś dzień pełen wrażeń, więc nieszczególnie mamy ochotę spacerować po Agadirze. Szukamy na targu w medinie czegoś do zjedzenia, ale bez skutku, poza tym znowu zaczepiają nas chcący nas "oprowadzać" miejscowi, uciekamy więc stamtąd. 
 typowe marokańskie sklepy - trudno było znaleźć coś większego niż to:

Po drodze spotykamy fast-fooda, gdzie każdy znalazł coś dla siebie. Ja zdecydowałam się na prawdziwego arabskiego kebaba (jee!), a Ania z Wojtkiem wybrali zestawy, których im potem trochę zazdrościłam - zresztą popatrzcie sami ;)


Mięso z frytkami, ryżem, makaronem, chlebem i mnóstwem sałatek. W tle miętowa herbatka ;)


Na noc wybraliśmy się do Sidi Ifni. Chcieliśmy do Legziry, ale za bardzo nie było tam gdzie w nocy stanąć. W Sidi Ifni wjechaliśmy w jakąś polną dróżkę, która doprowadziła nas na puste pole bezpośrednio przy oceanie, od którego niestety dzielił nas usypany wał (może tam dalej był klif). Mamy ambitny plan wstać wcześnie rano i pojechać na Legzirę na wschód słońca.


1 komentarz: